sobota, 21 listopada 2020

„Pani doktór, przyjęcie, czyli typowy dyżur na Internie”

Pani doktór, przyjęcie, czyli typowy dyżur na Internie”

Cała zabawa zaczyna się koło trzeciej, gdy lekarze chyłkiem zaczynają opuszczać oddział. Nikt do końca nie zna swoich godzin pracy, bo te przesuwają się o pół godziny w przód i w tył, ale wiadomo, że jak o trzeciej coś się dzieje z pacjentem i szuka się lekarza prowadzącego, to szefowa ostrym głosem mówi "lekarz dyżurna Dopamina się tym zajmie". Nawet jeśli lekarz prowadzący jest jeszcze na oddziale, tak nawiasem mówiąc.

Zaczyna się niewinnie, coś podać pacjentowi, coś zlecić na ból, ocenić glikemie całego oddziału, temperatury... w tym czasie oczywiście musi się coś stać, np. pacjent Jawor zaczyna się dusić. Zlecasz badania, leki, pacjentowi się poprawia, wracasz zadowolony do zabiegowego, a tu już wściekłe pielęgniarki:

- Dlaczego jeszcze cukry nie sprawdzone? Insuliny nie podane!

No więc szybko sprawdzasz te glikemie, byle nie pominąć jakiejś powyżej czterysta.

Potem wracasz do dyżurki i zastajesz martwe komputery. Ktoś gorliwie wyłączył wszystkie przed pójściem do domu. Włączasz jeden, włączasz drukarkę, wkładasz do niej papier, wyjmujesz, wyciągasz zaciętą kartkę, wkładasz papier. Komputer nadal się uruchamia. Telefon dzwoni.

- Tu SOR, wysyłamy pacjentkę.

- Z czym?

- Zapalenie płuc.

Ok, pierwsze przyjęcie. Miejsc masz osiem, tyle będzie przyjęć. Są jeszcze trzy planówki, ale te już obrobione. Planówki są fajne, opisujesz, zlecasz badania, idą spać. Ty masz za to same ostre przyjęcia, czasami nieciekawe.

Zanim przyjeżdża pacjentka, pana Ruszczaka zaczyna boleć w klatce piersiowej. Zlecasz troponiny, EKG, nad płucami nic nie słyszysz. EKG ma kolejkę, będzie za dwie godzinki, laboratorium - koło godziny. Uspokajasz pana Ruszczaka i idziesz przyjmować panią z zapaleniem płuc.

SOR zapomniał wspomnieć, że pani ma dziewięćdziesiąt osiem lat, trzydzieści kilo wagi i nie ma z nią kontaktu. Cóż. Włączasz antybiotyk, kroplówki i idziesz dalej.

Wracasz do dyżurki i wyciągasz kanapkę. Pierwszy posiłek od rana. Dzwoni telefon. Chciałbyś go zignorować, no ale wiesz, co to może być. Odbierasz.

- SOR. Przyjęcie.

Odkładasz słuchawkę. Zanim pacjent przyjedzie, zdążysz zjeść kanapkę. Telefon.

- Pani doktór, pacjent z dwunastki zgłasza duszność.

No dobra, kanapka później. Idziesz. Dusi się człowiek, trzeba działać. Okazuje się, że pacjent odłączył sobie tlen. A tak jakoś machał ręką. Podłączasz. Pacjent nazywa cię kurwą. Wracasz do kanapki.

Po drugim gryzie chleba telefon. Pielęgniarki. Pacjent z SOR. Przyjęcie. Idziesz. Tym razem urosepsa, pacjent z niskim ciśnieniem, na noradrenalinie. Dostał antybiotyk dożylnie, ale nadal marnie wygląda. Trzeba by go zamonitorować.

- Nie ma monitora - tak informuje pielęgniarka. - Nowak z dwójki ma nasz monitor, bo po zawale jest.

Podłączasz nowemu pacjentowi pulsoksymetr: jak pacjentowi zatrzyma się serce, to urządzenie zacznie wyć, może zdążysz na reanimację. Czy to normalne, że na pięćdziesiąt łóżek jest jeden monitor? Nie wnikasz.

Wracasz do dyżurki, na biurku leży kanapka. Wgryzasz się w nią. Cisza. Cóż za ulga. Trzeci kęs. Telefon. Pielęgniarkom brakuje morfiny. Trzeba przynieść z sejfu, wypełnić papiery, co ile komu po co. Pielęgniarki nie znają nazwisk pacjentów biorących morfinę: ten spod szesnastki. Ok na szesnastce leży Grabowski i Olszewski, Olszewski jest ok, pewnie ten drugi bierze. Wpisujesz.

Piszesz SMSa do mamy. Ratuj, źle mi tu. Mama odpisuje, pociesza. Ale nie wie, jak to jest być odpowiedzialnym za pięćdziesiąt żyć. Plus swoje własne. Zastanawiasz się, jak to by było, gdybyś teraz umarł. Ciekawe.

Gryz kanapki. Przyjemna twardość rozchodzi się w przełyku.

Telefon. Pielęgniarki tłumaczą, że pana Ogińskiego boli w klatce, ale jednak to chyba brzuch, więc dały Nospę i jest lepiej. Jednocześnie rozlega się pukanie do drzwi dyżurki. Rozważasz, czy Nospa na zawał pomoże, czy nie, a pukanie staje się łomotaniem. Rozłączasz rozmowę licząc na to, że rzeczywiście pacjenta bolał brzuch, idziesz otworzyć drzwi.

- Jest tu jakiś lekarz? - krzyczy kobieta.

- Ja jestem jedynym lekarzem.

Patrzy ja ciebie zniesmaczona. Przypominasz sobie, że wyglądasz na dwadzieścia lat. W końcu przełamuje się i pyta o babcię.

- Jak się babcia nazywa?

Kobieta jest przerażona. Jakiś niekompetentny lekarz nie wie, jak nazywa się jej babcia.

- Romanowicz.

Patrzysz na kartkę z listą pacjentów, kobieta prawie mdleje. Wyjaśniasz, że babcia miała dializę i czuje się słabo. Pańcia odchodzi. Czujesz się niekompetentnym chamem.

Telefon.

- SOR, pani z bólem brzucha.

- SOR, pan z odmą i zapaleniem płuc.

- SOR...

Dochodzi północ. Zostało ci jedno miejsce. Może szybko kogoś przyślą i uda ci się kimnąć? Zobaczymy. Sięgasz po ostatniego gryza kanapki. Masz jeszcze w zanadrzu zupę i batona, ale zupy już po nocy nie będziesz odgrzewał. Gryziesz batona. Będzie zgaga, trudno.

Przez chwilę jest cicho i czujesz, jak przez skórę ulatują z ciebie emocje. Pięćdziesiąt żyć. I ty. Chcesz stąd wyjść. Chcesz położyć się do łóżka i zasnąć. Nie jest ci to dane.

Telefon. SOR. Pani z zakażeniem dróg moczowych. Ech. Jeśli na oddział dają kogoś z zapaleniem pęcherza, to znaczy, że to ktoś w bardzo ciężkim stanie. Gryz batona. Wjeżdża pacjentka bez kontaktu, wyniszczona, z domu opieki. Gorączkuje. Antybiotyk, kroplówki, żywienie. Nic więcej nie da się zrobić. Po chwili pani umiera. Stwierdzasz zgon. Żal ci. Może to była całkiem miła pani? Nikt nie pozna już jej historii. Telefon do rodziny. Jak ktoś dzwoni o pierwszej w nocy, to wiedzą, czego się spodziewać. Papiery, papiery, papiery.

Telefon. SOR.

- Był zgon? To macie wolne miejsce? Zaraz kogoś prześlemy.

Zanim SOR zastanowi się, kogo ci przysłać, zdążysz się zdrzemnąć. Ostatni raz przeglądasz zlecenia i dopisujesz morfinę do raportu. Kładziesz się na starej kanapie, śmierdzącej pokoleniami dyżurujących tu lekarzy. Telefon.

Pan z czwórki chce lek nasenny. Idziesz do zabiegowego, gdzie leży jego karta i wpisujesz tabletkę. Pielęgniarka niesie ją pacjentowi, przy okazji budząc jego sąsiada. Sąsiad chce tabletkę nasenną. Dobrze, że jeszcze nie wyszedłeś z zabiegowego.

Wracasz do dyżurki. Telefon. SOR chce przysłać młodego chłopaka z zapaleniem płuc. Ok, niech jadą. Nie zdążysz się położyć, więc tylko zamykasz oczy przy biurku. Słyszysz huk. Wychodzisz z dyżurki.

Pani Iwonka właśnie zmywała podłogę i pacjent z czternastki się poślizgnął i przewrócił. Chciałbyś spytać, dlaczego o drugiej w nocy zmywają podłogi, ale domyślasz się, że skoro ekipę sprzątającą zatrudniają na godziny, to pani Iwonka jest tu tylko w nocy.

Okazuje się, że pacjent uderzył się w głowę i nie pamięta zdarzenia. Dzwonisz do radiologów i prosisz o pilną tomografię. Radiolog nazywa cię idiotą, ale zapisuje pacjenta. Pielęgniarka nie chce jechać sama, ma być lekarz. Zastanawiasz się, czy iść, czy pilnować oddziału, ale z opresji ratuje cię krzyk pani Modrzejewskiej z ósemki. Pielęgniarka jedzie sama na badanie, a ty idziesz spacyfikować panią Modrzejewską, która właśnie wychodzi przez okno. Dwa dni temu trafiła na oddział, do tego czasu siedziała w domu i spożywała alkohol. Pielęgniarka Zosia ma już naszykowane ampułki z diazepamem i haloperidolem. Wystarczy wpisać w kartę. Pasów na oddziale nie ma, bo w szpitalu nie ma psychiatry.

Gdy wpisujesz zlecenia, pielęgniarka Zosia przynosi z socjalnego czekoladki od pacjenta i daje ci jedną. Kawowa. Dobrze, będzie na tę noc.

Po cichu zaglądasz do sal i sprawdzasz, czy wszyscy żyją. Chyba tak. Wraca pacjent z tomografii. Dzwonisz do radiologa i pytasz i ewentualny uraz. Radiolog zaprzecza i nazywa cię idiotą. Zauważasz, że został ci ostatni gryz kanapki.

Podejmujesz drugą próbę położenia się. Koc śmierdzi. Nie możesz zasnąć, bo w głowie gra ci piosenka, której słuchałaś, jadąc do pracy. Tak, dzwoni telefon.

Zgon. Pacjent Mazurek, lat dziewięćdziesiąt osiem, obciążenia: wszystko. Idziesz potwierdzić, że pacjent nie żyje, dzwonisz do domu opieki, w którym mieszkał chory. Papiery. Nie wiesz, co wpisać w przyczynę zgonu, bo pacjent chorował na wiele chorób. Sprawdzasz w systemie, za co najwięcej pieniędzy zapłaci NFZ.

Za oknem robi się jasno, ale do rana jeszcze daleko. Zanim wzejdzie słońce, czeka cię jeszcze jedna duszność, dwa zaparcia od tygodnia, jedna biegunka dla odmiany oraz ściąganie z okna pani Modrzejewskiej.

Wracasz do dyżurki o siódmej i zastanawiasz się, czy iść spać na godzinę, czy pisać raport. Wybierasz raport. Na szczęście system w miarę składnie go tworzy, więc zostają ci małe poprawki. Słyszysz jedynie ciszę, więc kładziesz się na kanapie. Nie wiesz, czy śpisz, czy nie. Przed oczami przelatują ci dziwne obrazki, jednocześnie nasłuchujesz telefonu. Ten nie dzwoni.

Dochodzi ósma, przychodzi Asia, potem Marek. Pytają o swoich pacjentów. Ze zmęczenia nie pamiętasz, jakie sale prowadzą.

O ósmej wchodzi ordynator i zarządza odprawę. Chcesz iść do domu, ale nikomu się nie chce czytać raportu, więc ty musisz. Gdy jest już po wszystkim, dzwoni SOR. Przyślą pacjenta na miejsce po zgonie. Dyskretnie wymykasz się do szatni.

niedziela, 15 listopada 2020

Podstarzała rezydentka, czyli medycyna rodzinna po trzydziestce

 Odliczając czas hospitalizacji, rezydentką medycyny rodzinnej jestem już dziewięć miesięcy. To dużo czy mało? Chyba mało - w porównaniu do trzech lat na internie i półtora roku kulania się po POZ-ie i NPL-u bez specjalizacji. Dużo zaś jeśli chodzi o ponowne poznanie smaku bycia lekarzem rezydentem.

Załatwianie staży, kursów, ogarnianie systemu monitorowania kształcenia... Nie idzie mi to ciężko, mam przecież doświadczenie, jednak czuję się na powrót jak studentka, uczniak. Z jednej strony ułatwia to dokształcanie, zmusza do wysiłku, z drugiej czasem na stażach traktowana jestem jak lekarz gorszej kategorii. 

Sama medycyna rodzinna? Strzał w dziesiątkę. Po raz pierwszy czuję się na swoim miejscu, idę do pracy z chęcią, a nie z płaczem. Lubię pracować z pacjentami, a wielu pacjentów zdaje się lubić mnie. Oczywiście zdarza się nie złapać flow z niektórymi - ci po prostu do mnie już nie przyjdą. Albo przyjdą, gdy przypili ich nagła potrzeba.

Wady? Oczywiście. Papiery, roszczeniowość, stawka kapitacyjna, pewnie i inne się znajdą. Ale najwyraźniej zalety przeważają, skoro jeszcze w tym siedzę.

Na razie zostaję, co potem - nie wiem.