poniedziałek, 27 czerwca 2016

Poziom.

Mój nastrój nie fluktuuje. On powoli, bez jasnej przyczyny, sam z siebie, opada na dno, a potem wznosi się do bezpiecznego zera i na chwilę, niczym młody ptak z gniazda wychyla główkę, wznosi się ciut ponad Nic. I tak tamto wspomnienie, o którym pisałam, było właśnie z dna, potem wznosiłam się powoli, niesiona mocą małych, białych tabletek, które bez wiedzy mojego psychiatry nieco sobie podkręciłam. A teraz znowu opadam - nie mam pojęcia dlaczego. Dlaczego teraz, dlaczego tak szybko po poprzednim dołku, dlaczego w ogóle. Nie rozumiem.
Przez ostatnich parę dni było źle. Mocno źle. To, że zakupy nie sprawiały mi przyjemności, już było podejrzane. Jedzenie było obojętne - a to znaczy, że jest groźnie. I w końcu stoczyłam się niczym mała, bezbronna kuleczka w otchłań swojej czarnej głowy. Mój umysł pochłonął mnie z całym dobytkiem.
Jak opisać to, co się ze mną dzieje? To trudne do opisania. Nie będę się tu rozwodzić. W każdym razie wróciłam do świata na tyle, by napisać te słowa. W mojej głowie powstają zdania! Czy to nie cudowne? 
Właśnie pocieszyłam się beżowym w swojej łagodności budyniem, małym, ciepłym daniem na niezobowiązującą kolację z Internetem. To idealna kolacja z idealnym partnerem. Zadzwoniłam do mamy i udając, że wszystko jest w porządku, porozmawiałam z nią, potem chwilę z tatą, by krótko omówić urodziny mamy. Kiedy będę miała wreszcie wakacje? Ach tak... nigdy. Jak pomyślę sobie, że przede mną jeszcze czterdzieści lat pracy... Nie przeżyję tych czterdziestu lat, nie ma szans. 
Chyba za dużo tu z siebie wylewam. Za dużo żalu na tej stronie, która miała być moim wesołym okienkiem na świat. Ale co mam pisać? Nie umiem inaczej. Na co dzień cały czas w profesjonalizmie relacji lekarz-pacjent uśmiecham się przez łzy, stonowanym głosem pocieszam chorego, siedzącego gdzieś tam, daleko poza moją skorupką. Wiecie, co powiedział mój psychiatra? Że nie jest ze mną tak źle, skoro umiem jeszcze żartować. Może coś w tym jest? Może powinnam... pożartować?

niedziela, 5 czerwca 2016

Czyżby chwilowy kryzys?

Mimo wyjścia ze znajomymi z Internetu, o którym pisałam w poprzednim poście, mój humor nie poprawił się, a nawet jeszcze bardziej pogorszył. Słowem, było źle. Nie tak źle, jak już zdarzało się być, ale jednak źle. Znów przypomniałam sobie, co to znaczy mieć pustkę w głowie, zero myśli, trząść się, leżąc w łóżku i myśleć tylko o tym, by to się wszystko skończyło.
Jedyny plus ostatnich dni to to, że miałam umówioną wizytę u psychiatry. Dostałam swoje cukierki, a gdy przyznałam się mu (zresztą po raz pierwszy) do myśli samobójczych, to obiecał, że mogę zadzwonić, kiedy będzie gorzej. Na razie nie było, byle tak dalej.
Mimo jakiejś tam poprawy, nadal moje emocje ograniczają się do bladej sinusoidy smutku i ulgi. W pracy też średnio, szefowa ciągle ma zastrzeżenia i to - niestety - słuszne. Już na studiach było lepiej, dawałam sobie radę, mogłam siedzieć i patrzeć w ścianę, nikogo to nie obchodziło. Nie odzywałam się? To co, przecież i tak zawsze byłam raczej małomówna. Na stażu też jakoś uszło, gdy mi się pogorszyło, siedziałam i bezmyślnie pisałam wypisy, do dzisiaj to pamiętam. Raz tylko było ciekawie, jak przymulona świeżo dostanymi lekami miałam asystować do operacji. Dziwne przeżycie.
Teraz jest źle: trzeba się angażować, myśleć, być ostrożnym, ale i odważnym, trzeba rozmawiać, słuchać, mówić. Ja potrafię to coraz mniej, nie wiem, jak, nie pamiętam, nie rozumiem. To rodzi konflikty, i tak czuję, że coraz mniej mnie tam lubią, poza jedną koleżanką, którą znam jeszcze ze studiów.
Pozostał mi świat książek, blog i kilka stron internetowych, gdzie mogę się udzielać bez żadnej odpowiedzialności.
Boję się.