niedziela, 4 września 2016

Okiem młodego rezydenta: specjalizacja z chorób wewnętrznych.

W tym krótkim artykule chciałabym opowiedzieć Wam o drodze, którą wybrałam i którą wciąż kroczę. Pewnie część z Was też nią pójdzie: miejsc rezydenckich jest wiele, progi niskie, do tego można robić tę specjalizację w prawie każdym szpitalu, jaki można sobie wymarzyć. Mowa oczywiście o internie, zwanej czasem, słusznie bądź nie, królową medycyny.

Moje początki

Swoją przygodę z interną na dobrą sprawę zaczęłam na praktykach po drugim roku, gdy mój pierwszy mistrz – internista z małej, wiejskiej przychodni – uczył mnie badać, słuchać pacjenta, a nawet, tak troszeczkę, diagnozować. Od tamtej pory myślałam o różnych specjalizacjach, ale ta interna zawsze gdzieś z tyłu głowy istniała i podczas dalszych studiów budziła największe emocje.
Tak więc niecały rok temu, nie czekając na wyniki LEK-u (ten przecież miałam już zdany!), złożyłam podanie o przyznanie rezydentury w dziedzinie chorób wewnętrznych. Rezydenturę otrzymałam.
Następnym krokiem był wybór szpitala i tu pomógł mi staż: robiłam go w dużym, ale dalekim od wielkich klinik szpitalu, mającym duży, złozony z dwóch pododdziałów Oddział Chorób Wewnętrznych. Szef lubił mnie, wyprawa z prośbą o miejsce była więc formalnością. Tonę papierów później podpisałam umowę o pracę, przeszłam wszelkie szkolenia i weszłam na Oddział już jako pełnoprawny, no może prawie, pracownik.
Początki nie były różowe: ogrom niewiedzy przytłaczał, a dziedzina, jaką wybrałam, należy do najbardziej rozległych w medycynie. Po tygodniu miałam swoich pacjentów i... nie za bardzo wiedziałam, co z nimi robić! Na pomoc ruszyła mi nadzorująca rezydentów lekarka z oddziału, która powoli wtajemniczała mnie w arkana tej praktycznej części medycyny. 
Dziś nadal wielu rzeczy nie wiem, nadal pytam się starszych, nadal konsultuję zlecenia, na dyżurach mam u boku wpadającego do dyżurki co jakiś czas lekarza z SOR-u. I tak będzie jeszcze długo. Trzeba mieć zawsze wgląd w swoją niewiedzę! Ale czuję coraz bardziej, że to ja leczę tę swoją nieszczęsną gromadkę pacjentów.

A teraz dla Was, czytelnicy, kilka rad

1. Jeśli chcecie wybrać internę, przemyślcie to dobrze. Jest to specjalizacja piękna, ciekawa, zaskakująca, ale trudna i, co pewnie najważniejsze, sama w sobie mało opłacalna. Teraz, gdy dzięki specjalizacjom modułowym nie trzeba być internistą, by zostać diabetologiem, endokrynologiem czy pulmonologiem, trzeba podjąć ciężką decyzję, czy wybrać opcję szerszą, czy jednak zdecydować się na jak najszybszą drogę do dobrze prosperującego gabinetu. Należy też pamiętać, że dla pacjenta internista to zawsze będzie „lekarz bez specjalizacji, ogólny”.

2. Gdy już jednak podejmiecie decyzję i zaczniecie specjalizację z chorób wewnętrznych, pamiętajcie, żeby nie zrażać się początkowymi trudnościami. Mało kto zna „Internę Szczeklika” na pamięć. Po studiach niewiele się wie o pracy lekarza, mało ma się też wiedzy praktycznej. A nierzadko jest się rzuconym na głęboką wodę, dostaje się swoich pacjentów, zaczyna się dyżurować. 
Jak poradzić sobie z tą niewiedzą? Czytać książki, szukać w internecie, a przede wszystkim: pytać. Pytać starszych, bardziej doświadczonych lekarzy. Wymagać pomocy od opiekuna specjalizacji. Nie bać się zasięgnąć rady pielęgniarek, one często mają dużą wiedzę, lata praktyki, znają dawki leków, potrafią trafnie ocenić stan chorego. 

3. Dbajcie o papiery. Tak, są ich setki, są one męczące, czasem niepotrzebne. Ile to razy czlowiek nie klął wypisując kolejną kartę oceny stanu odżywienia czy ryzyko zakażenia szpitalnego, którego nikt potem nie ogląda. Ale warto, przynajmniej niektóre z dokumentów, prowadzić sumiennie. Już nie raz dobrze napisane obserwacje uratowały biednego lekarza, który dostał pacjenta i nic o nim nie wie, albo samego lekarza prowadzącego, który staje w obliczu napisania wypisu po dwóch miesiącach hospitalizacji pacjenta.

4. Dbajcie o siebie. O swój czas wolny, odpoczynek. Tak, łatwo mi mówić, skoro pracuję na jeden etat i mam ledwo kilka dyżurów w miesiącu. Ale to naprawdę ważne. Nie można żyć tylko pracą, gdyż człowiek się wypali. Albo umrze, jak pewna anestezjolog, o której głośno ostatnio.

Co mi daje interna?

Specjalizacja ta to niezwykle szeroka wiedza, a więc, przynajmniej wśród innych lekarzy, pewna doza szacunku. To internistę woła się na konsultację, jak pacjent się psuje, internistę pyta się o dawki leków, o wiele, wiele chorób. 
Ale interna, taka zwykła, prosta interna, to niezwykła podróż wgłąb chorego człowieka. Niewiele specjalizacji daje tak zażyły kontakt z drugim człowiekiem. Tu trzeba poznać choroby i obciążenia chorego w każdym aspekcie, często dopytując się o jak najintymniejsze elementy życia. Chorzy na takim oddziale to ludzie często starsi, z licznymi dolegliwościami, z długim wywiadem, często z polipragmazją. Ludzie, którzy nie chcą się już leczyć, chcą do domu, ludzie, którzy wolą zostać w szpitalu, bo poza nim nie mają dokąd wrócić. Trzeba to wszystko ogarnąć.
Trzeba nauczyć się też żyć ze świadomością, że większości pacjentów nie pomoże się do końca, części wcale, a niektórzy umrą już na oddziale. Śmierć jest częstym gościem na Internie. 
Do tego interna, przynajmniej w Polsce, ma swoją Biblię w postaci „Chorób Wewnętrznych Szczeklika”, która – aktualizowana rokrocznie – zawiera prawie całą wiedzę, jaką młody adept sztuki posiadać powinien. 

A wady?

Jak każda specjalizacja, tak i interna ma swoje minusy. Myślę, że o ciężkości, o rozległości wiedzy, o tomach do wkucia pisać nie muszę, to wie każdy lekarz. Napiszę więc tylko o tym, że wśród pacjentów internista po prostu nie jest szanowany. Większość społeczeństwa myśli, że jest to lekarz bez specjalizacji, podobnie zresztą jak lekarz rodzinny. Nawet przyszli lekarze często na początku swojej drogi chcą być wyłącznie zabiegowcami, bo to jest „prawdziwa medycyna”. Tak, w internie na efekty trzeba często czekać. Ale... nie zawsze! Przecież nie tak rzadko mamy reanimacje, zawały serca, ostre duszności albo inne stany wymagające natychmiastowego działania.

Gdyby ktoś spytał się mnie, czy wybrałabym tę specjalizację, nieśmiało powiedziałabym, że tak. Nie na sto procent, musiałabym się zastanowić, ale mimo wszystkich tych problemów, jednak tę dziedzinę kocham najbardziej. I Wam też tego życzę.

niedziela, 28 sierpnia 2016

Dyżurowo



Piszę ze swojego pierwszego niedzielnego dyżuru. Pełne dwadzieścia cztery godziny samotnie w pracy. I po raz pierwszy bez wsparcia starszych lekarzy, gdyż nie mam nikogo znajomego na Oddziale Ratunkowym. Po pierwszych kilku godzinach dyżuru miałam już jedno toczenie krwi, obchód całego oddziału, zlecenia wielu leków, głównie przeciwbólowych, konsultację internistyczną na kardiologii, kontrolę leczenia przeciwkrzepliwego u kilku pacjentów, a także zamawianie na cito krwi u pacjentki, której od wczoraj spadła hemoglobina, co zauważyłam tylko dlatego, że coś mnie tknęło i sprawdziłam. Ach, no i zapomniałabym o kilku rodzinach pacjentów, które koniecznie dziś, w niedzielę, musiały porozmawiać na temat swoich bliskich. Dla każdego znalazłam chwilkę, w końcu gdyby mój krewny trafił do szpitala, sama też popędziłabym dowiadywać się, co się z nim dzieje.
Oprócz tego kupiłam sobie trzy kawy i zdołałam napisać ten tekst. Nawet nie zauważyłam, jak minęło siedem godzin! Spędzam swoje życie w pracy... Może zdołam się nawet zdrzemnąć w nocy? Na pierwszym dyżurze nie udało mi się to, ale na następnych już tak. Ta niedziela jest pracowita, ale noc zapowiada się spokojnie, gdyż nie mamy wielu wolnych miejsc na oddziale, co oznacza, że będzie mało przyjęć. A SOR-owcy lubią przysyłać nam pacjentów w nocy, gdy wszyscy inni chorzy smacznie już śpią.
Kawa się kończy, otwieram ciasteczka. Telefon.
- Pani doktor, proszę o zlecenie na krew dla pana Berdzkiego.
- Jasne, już lecę.
- No chyba że pani woli toczyć po nocy – śmieje się pielęgniarka.
- O nie!
W nocy to jam mam zamiar chociaż na chwilę zawinąć się w kocyk. Zanoszę potrzebną kartkę, idziemy z pielęgniarką, panią Anią, zmierzyć temperaturę. Trzydzieści siedem cztery. Toczymy. Opiekunka medyczna idzie z dokumentem po krew, a ja wracam do dyżurki i zaglądam na facebooka. W biegu odpisuję cieszącym się wakacjami internetowym znajomym.
O piętnastej mija ósma godzina dyżuru – jedna trzecia za mną. Już się cieszę na ósmą trzydzieści, kiedy to po odprawie i po przeczytaniu raportu mojego autorstwa wyjdę z dużego, białego budynku w brzoskwiniowej spódniczce na piękną, letnią, słoneczną pogodę doprawioną poranną rześkością.
Pozdrawiam was wszystkich z dyżuru! :)

piątek, 12 sierpnia 2016

Depresyjna interna.

Uff, tydzień się kończy - i to kończy się długim weekendem! Trzy dni wolności, obijania się w domu, jedzenia smacznych rzeczy i wysypiania się. Długo? Dla mnie długo, od kiedy, pracując, nauczyłam się cieszyć każdym wolnym dniem i odpoczywać podczas chociażby zwykłego weekendu albo jednego dnia urlopu "na żądanie". :)
Ale o czym to ja chciałam dziś napisać? A tak, o moich pacjentach. Po dramatycznym miesiącu, kiedy to pracowaliśmy we czworo-pięcioro na cały oddział (wiadomo, sezon urlopowy), od wczoraj podołączali do nas - wypoczęci już - lekarze "pourlopowcy". Dlatego dziś miałam tylko sześcioro pacjentów. Ale czy "tylko sześcioro"?
Pani numer jeden, sto dwa lata, bez kontaktu, leżąca. Właściwie niewiele do zrobienia, walczymy z kolejnym zapaleniem płuc.
Pani numer dwa, również bez kontaktu, leżąca, osiemdziesiąt lat, niegdyś lekarka. Do tego z martwiącym się, dbającym synem. W rentgenie z Oddziału Ratunkowego jakieś dziwne zmiany w płucach. Zleciłam USG brzucha. Rozsiane zmiany nowotworowe. Załatwiam hospicjum.
Pani numer trzy, wodobrzusze do diagnostyki, czyli w brzuchu zbiera się płyn. Pytanie: skąd. Podwyższone markery nowotworowe, jakieś powiększone węzły chłonne i jajnik. Czyżby - rak?
Pan numer cztery, świeżo wykryte dwa guzki w płucu. Biopsja nieudana, załatwiam głębszą diagnostykę w klinice. W tomografii: duża masa guzowato-węzłowa w śródpiersiu. Czyli najpewniej - rak. We wtorek druga biopsja.
Pan numer pięć, przyszedł do nas na przetoczenie krwi przed kolejnym cyklem chemioterapii. Rozsiany rak żołądka. Okazało się, że potrzebował aż dziewięciu jednostek krwi, żeby jako tako wydobrzeć. Dziś go wypisałam, ale pewnie niedługo wróci, jeśli w tym czasie nie umrze.
I w końcu pan numer sześć - uwaga! - cukrzyca! Zdrowy człowiek, tylko do rodzinnego poszedł z objawami cukrzycy i mu wyszła glukoza czterysta. Ustawiany na insulinie, ale bez żadnych powikłań, zadowolony wyszedł dziś do domu.
Miałam mieć jeszcze siódmą panią, ale wczoraj zmarła. Rozsiany rak płuca z przerzutami do mózgu. Przedwczoraj mi płakała, że jej włosy nie odrastają po radioterapii.

Nareszcie weekend.

piątek, 15 lipca 2016

List do czytelników.

Drodzy czytelnicy

No więc powiem Państwu tak: jest lepiej. Nie cały czas, ale już nie będę w najbliższej przyszłości zamęczać Was moimi jękami. 

No więc: zwiększyłam sobie dawkę dwóch leków, nie jakoś drastycznie, ale zauważalnie. Poza tym przeanalizowałam swoją sytuację i poczyniłam pewne mgliste jeszcze, ale realne plany na przyszłość. W każdym razie - jest lepiej.

A żeby nie było tylko o mnie. Mam na oddziale panią, lat... trochę ponad trzydzieści. Wątroba zniszczona alkoholem. Ciągnę ją za nogi z "tamtej strony", a pani jest raz to lepsza, raz to gorsza. Dziś rano: śpiąca, ledwo dająca się wybudzić, nie odpowiadająca na pytania. Po południu, gdy upuszczałam płyn z jej brzucha, całkiem sensownie mówiąca. Śpiączka wątrobowa - nasz śmiertelny wróg.
Swoją drogą tego płynu ja upuściłam jej w sumie trzy litry, ale razem z dyżurnymi zeszło około dziesięciu litrów. W przeciągu tygodnia. Tyle zdołało się naprodukować przez te parę dni. I nie wypłynęło wszystko, pani, powiedzmy, Alicja, ma nadal duży, okrągły brzuch.
Pomijając to, pani Alicji popsuły się też nerki. Nie dopiła, nie nawodniłam jej dostatecznie, trochę straciła w obrzękach, trochę poleciało do brzucha. Teraz leję w nią litrami płyny - płuczę nerki. Czy dam radę? Czy te dwa małe, brunatne narządy naskoczą i zadziałają, jak należy? Tego nie da się przewidzieć.
Szkoda mi pani Alicji. Tak jej się potoczyło życie. Czy to jej wina? Czy kogoś innego? Pewnie różnych ludzi, przypadków. Tak samo jak los pana Mieczysława, który musiał dzisiaj jechać na rentgen płuc i któremu - krzycząc, gdyż pan Mieczysław jest prawie głuchy - musiałam wyjaśniać, że ma leżeć na plecach. Wyjaśniłam, o dziwo. Panie z transportu wewnątrzszpitalnego pochwaliły mnie, twierdząc, że muszę zawsze z nimi jeździć, gdy będą miały trudnych pacjentów do przewiezienia.
Tak i los pana Andrzeja był zbitkiem nieszczęśliwych przypadków i nie-przypadków. Aż w końcu dziewięćdziesięcio-trzyletnia żona nie była się w stanie nim opiekować i pan Andrzej pojechał do szpitala z zapaleniam płuc, odwodnieniem, bez większego kontaktu słownego. 
i wszyscy ludzie, moi pacjenci... Każdy z nich jest zawiłą, a jakże ciekawą historią. Każdy z nich ma za sobą rodzinę, dzieciństwo, znajomych, swoje choroby, nałogi, drobne grzeszki, które wpłynęły na to, że znalazł się tu, pod moją opieką, na białym, metalowym i - paskudnym - szpitalnym łóżku. Jedynę, co mogę dla tych ludzi zrobić, to wypełnić bezlitosną, białą płachtę karty zleceń i, co może nawet ważniejsze, z nimi porozmawiać.

wtorek, 5 lipca 2016

Gdzie mnie zechcą?

Dziś jak zwykle raczej mało żwawym krokiem podreptałam do pracy, odsiedziałam swoje na odprawie, nasłuchując tylko, czy moi pacjenci nie gorączkowali i w ogóle czy się z nimi nic nie działo, potem usiadłam w dyżurce, przeglądałam papiery... nudy, nie? I nagle wpadła do nas ordynator, zachwycona, i mówi, że mamy wszyscy młodsi rezydenci iść na sekcję zwłok.
Sekcji widziałam w swoim życiu parę, a to na patomorfologii, a to na medycynie sądowej, ale na specjalizacji, w naszym małym szpitalu jeszcze nie. Poupychaliśmy więc do kieszeni pieczątki i stetoskopy i przeszliśmy brzydkimi, obdrapanymi, wąskimi korytarzami - w sam raz na tło wydarzenia, które miało mieć miejsce - do Zakładu Patomorfologii. 
Tam czekały na nas dwa rozbebeszone ciała, obaj denaci byli starszymi mężczyznami, obaj bladosini, oskalpowani, martwi. Stanęliśmy przy drugim z mężczyzn, którego akurat miał na warsztacie patolog, i obserwowaliśmy, jak ten wyciąga narządy, które technik obmywał wodą, ogląda je, kroi na kawałeczki i omawia. Stałam najbliżej, ze względu na słaby wzrok, ale też i ciekawość, której nigdy mi nie brakowało. Widziałam każdą gąbczastą tkankę ciachaną w paski stalowym nożem.
Oprócz wrażeń, jakie towarzyszą sekcji zwłok (a towarzyszą, czy się tego chce, czy nie, czy się jest studentem, czy lekarzem), wyniosłam stamtąd jeszcze jedną ciekawą informację: pan patolog też był kiedyś na internie, ale zrezygnował i został patologiem. Może więc... może więc skoro ja nie nadaję się na internistę, powinnam po prostu dać sobie spokój, wynieść się stamtąd z bagażami i pójść na coś zgoła innego? Ciekawe, co by powiedziała szefowa. Pewnie by mnie poparła, z ulgą, że wreszcie na zawsze opuszczam jej oddział.
W ogóle to już ostatnio było lepiej, już byłam całkiem na zerze, a nawet na plusie, maleńkim, cudownym plusiku, a dzisiaj znowu spadłam w dół... Ale dzisiaj miałam powód. Po prostu nie po drodze mi z tą interną. Zawsze coś zrobię źle. Gdy wczoraj cieszyłam się - o tak, byłam całkiem zadowolona! - że nazlecałam pacjentom potrzebnych badań, pozałatwiałam wszystkie papiery, szefowa dziś uświadomiła mnie brutalnie, że a tu nie zleciłam jeszcze rentgena, a powinnam, a tu nie spytałam o to, o tamto. I najgorsze jest to, że ona ma rację. Że ja naprawdę jeszcze nie ogarniam tego, co dzieje się na tym oddziale. 
Cóż, a może zmienić drużynę? Iść na coś, gdzie przyjmą mnie taką, jaka jestem?

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Poziom.

Mój nastrój nie fluktuuje. On powoli, bez jasnej przyczyny, sam z siebie, opada na dno, a potem wznosi się do bezpiecznego zera i na chwilę, niczym młody ptak z gniazda wychyla główkę, wznosi się ciut ponad Nic. I tak tamto wspomnienie, o którym pisałam, było właśnie z dna, potem wznosiłam się powoli, niesiona mocą małych, białych tabletek, które bez wiedzy mojego psychiatry nieco sobie podkręciłam. A teraz znowu opadam - nie mam pojęcia dlaczego. Dlaczego teraz, dlaczego tak szybko po poprzednim dołku, dlaczego w ogóle. Nie rozumiem.
Przez ostatnich parę dni było źle. Mocno źle. To, że zakupy nie sprawiały mi przyjemności, już było podejrzane. Jedzenie było obojętne - a to znaczy, że jest groźnie. I w końcu stoczyłam się niczym mała, bezbronna kuleczka w otchłań swojej czarnej głowy. Mój umysł pochłonął mnie z całym dobytkiem.
Jak opisać to, co się ze mną dzieje? To trudne do opisania. Nie będę się tu rozwodzić. W każdym razie wróciłam do świata na tyle, by napisać te słowa. W mojej głowie powstają zdania! Czy to nie cudowne? 
Właśnie pocieszyłam się beżowym w swojej łagodności budyniem, małym, ciepłym daniem na niezobowiązującą kolację z Internetem. To idealna kolacja z idealnym partnerem. Zadzwoniłam do mamy i udając, że wszystko jest w porządku, porozmawiałam z nią, potem chwilę z tatą, by krótko omówić urodziny mamy. Kiedy będę miała wreszcie wakacje? Ach tak... nigdy. Jak pomyślę sobie, że przede mną jeszcze czterdzieści lat pracy... Nie przeżyję tych czterdziestu lat, nie ma szans. 
Chyba za dużo tu z siebie wylewam. Za dużo żalu na tej stronie, która miała być moim wesołym okienkiem na świat. Ale co mam pisać? Nie umiem inaczej. Na co dzień cały czas w profesjonalizmie relacji lekarz-pacjent uśmiecham się przez łzy, stonowanym głosem pocieszam chorego, siedzącego gdzieś tam, daleko poza moją skorupką. Wiecie, co powiedział mój psychiatra? Że nie jest ze mną tak źle, skoro umiem jeszcze żartować. Może coś w tym jest? Może powinnam... pożartować?

niedziela, 5 czerwca 2016

Czyżby chwilowy kryzys?

Mimo wyjścia ze znajomymi z Internetu, o którym pisałam w poprzednim poście, mój humor nie poprawił się, a nawet jeszcze bardziej pogorszył. Słowem, było źle. Nie tak źle, jak już zdarzało się być, ale jednak źle. Znów przypomniałam sobie, co to znaczy mieć pustkę w głowie, zero myśli, trząść się, leżąc w łóżku i myśleć tylko o tym, by to się wszystko skończyło.
Jedyny plus ostatnich dni to to, że miałam umówioną wizytę u psychiatry. Dostałam swoje cukierki, a gdy przyznałam się mu (zresztą po raz pierwszy) do myśli samobójczych, to obiecał, że mogę zadzwonić, kiedy będzie gorzej. Na razie nie było, byle tak dalej.
Mimo jakiejś tam poprawy, nadal moje emocje ograniczają się do bladej sinusoidy smutku i ulgi. W pracy też średnio, szefowa ciągle ma zastrzeżenia i to - niestety - słuszne. Już na studiach było lepiej, dawałam sobie radę, mogłam siedzieć i patrzeć w ścianę, nikogo to nie obchodziło. Nie odzywałam się? To co, przecież i tak zawsze byłam raczej małomówna. Na stażu też jakoś uszło, gdy mi się pogorszyło, siedziałam i bezmyślnie pisałam wypisy, do dzisiaj to pamiętam. Raz tylko było ciekawie, jak przymulona świeżo dostanymi lekami miałam asystować do operacji. Dziwne przeżycie.
Teraz jest źle: trzeba się angażować, myśleć, być ostrożnym, ale i odważnym, trzeba rozmawiać, słuchać, mówić. Ja potrafię to coraz mniej, nie wiem, jak, nie pamiętam, nie rozumiem. To rodzi konflikty, i tak czuję, że coraz mniej mnie tam lubią, poza jedną koleżanką, którą znam jeszcze ze studiów.
Pozostał mi świat książek, blog i kilka stron internetowych, gdzie mogę się udzielać bez żadnej odpowiedzialności.
Boję się.

niedziela, 8 maja 2016

Szary

Weekend. Siedzę jak ostatni menel, na stole butelki po piwie z wczoraj, nieotwarte pudełko borówek, a ja wyjadam paprykarz szczeciński prosto z puszki. Po jednej stronie laptop z nieśmiertelnymi głupotami na facebooku, po drugiej podniszczona (nie przeze mnie!), książka. Za oknem rozpoczynające się coraz śmielej lato, Słońce wyzierające zza zasłoniętych rolet. 
Takie momenty lubię. Czuję się... jak wszyscy. Jestem małą, szarą osóbką, będącą jak inni, robiącą dokładnie to, co inni, piszącą bloga dokładnie takiego samego jak setki innych lekarzy, studentów medycyny czy kandydatów, które mieszają się w wielkim młynie blogosfery. 
Będąc nastolatkiem, chce się być inni niż wszyscy. Zostaje się emo albo hipsterem, przez co staje się... taki sam jak inni. A ja teraz, już dawno po wieku nastoletnim, chcę być taka, jak inni, anonimowa. I udaje mi się to! Wtapiam się w tłum, uśmiecham ustami duszy, idąc ulicą z obowiązkową siatką z Biedronki, jeżdżę tramwajem wraz z tłumem ludzi, wygnanych piękną, majową aurą z szarych domów.
Po latach rozmów z psychiatrami i psychologami, po garściach małych, białych tabletek, po tysiącach stron powieści, których bohaterowie ukazywali mi, jak żyć, stałam się z moich marzeń wyjętym Szarym Człowiekiem.

:)

środa, 20 kwietnia 2016

Szesnaście godzin.

Wychodzę z gabinetu lekarskiego o godzinie piętnastej piętnaście, schodzę brzydką, beżową klatką schodową do sutereny, gdzie na końcu ciemnego korytarza jest duże pomieszczenie wypełnione stalowymi szafkami. Znajduję tę numer zero zero dwa i otwieram małym, czarnym kluczykiem. Kurtka i buty - moja oznaka wolności. 
Przebieram się w codzienne ciuchy i wchodzę - wbiegam niemalże - na parter i zmierzam do przeszklonych drzwi. Moją głowę z brązową kitką owiewa chłodny wiatr przemieszany z jasnymi promieniami popołudniowego Słońca. Jestem na zewnątrz dużego, białego budynku, który z nieskrywaną radością zostawiam z tyłu. Nie oglądam się za siebie. 
Na przystanek po chwili podjeżdża autobus, do którego wsiadam i jadę do najbliższego centrum handlowego. Szybkie zakupy i już jadę dalej. Po godzinie stania w korkach i kolejkach do kasy jestem w domu i gotuję obiad. 
I wtedy odliczam: godzina szesnasta, pracę zaczynam o ósmej. Zostało szesnaście godzin. Szesnaście godzin wolności, różu, puchu i szczęścia. Jedzenia białych Michałków, picia kawy z mlekiem i pisania na blogu. Robię sobie więc tę kawę, rozkładam na stole Michałki, włączam komputer i zaczynam celebrowanie moich cudownych szesnastu godzin.

Jak będzie wyglądał następny dzień? Zapewne tak samo jak wszystkie poprzednie od pięciu miesięcy, no może z wyłączeniem weekendów: zwleczenie się z łóżka po trzech drzemkach, zimny wiatr na zewnątrz i ciepło autobusu, ciemność zagrzybiałej szatni, cichy głos lekarza czytającego raport z dyżuru na odprawie. 
I znów odliczanie: siedem godzin i trzydzieści pięć minut czasu określonego w umowie o pracę. Czas Do Pierwszej Kawy i Po Pierwszej Kawie. I praca, którą już tu opisywałam nie raz.

A potem wychodzę z gabinetu lekarskiego o godzinie piętnastej piętnaście...

wtorek, 12 kwietnia 2016

Ileż można?

Dostałam dziś kwietniowy Opierdol Miesiąca. Marcowy był... no tak, w marcu. Tym razem poszło o niedoczytanie czegoś w opisie radiologicznym. A nawet nie tyle niedoczytanie, bo doczytałam, ale nie zinterpretowałam tego jako patologii, tylko jako stan po przebytym zabiegu. I tu był błąd. No i się zaczęło. 
Generalnie rozchodzi się o to, że szefowa zagroziła mi miesiąc temu usunięciem ze specjalizacji, jak nie zacznę robić postępów. Uważałam, że postępy robię, nawet nie krzyczała już na mnie ostatnio, leki przepisywałam jak trzeba, zlecałam potrzebne badania. No ale. Po dzisiejszym dniu nie wiem, co o tym myśleć. Na razie nie wyznaczyła mi deadline'u na ogarnięcie się, ale nie wiem, nie wiem. Modlę się, by nie spełniła swojej groźby.
Koleżanka z roboty siedziała w dyżurce i udawała, że nie słucha, co było mimo to dość poniżające. Ona sama razem ze mną była na początku niepewna, wahała się, czy to aby na pewno dobra droga. Teraz szefowa ją lubi, a mnie... no mnie nie. I nie wiem już, co robić, by coś się zmieniło. Być bardziej uważna? Więcej się uczyć? I tak siedzę w domu i się uczę wieczorami. Ileż można?!
Nie wiem, czy wystarczy mi tabletek, by było lepiej. Na razie poratowałam się ciasteczkami, swoje leki wzięłam, zobaczymy, czy to pomoże. Na koniec dnia pozostawiłam sobie swój stały "ostatni ratunek": telefon do mamy. Mama zawsze mnie wspiera w takich sytuacjach, wie o wszystkim. Na razie wypłakuję się na blogu.
Tak, to, co mi pozostało, to pisanie.

sobota, 19 marca 2016

Pan Zenon

Pacjent, powiedzmy, pan Zenon. Lat? Koło siedemdziesiątki, czyli jak na internę wcale nie stary. Dotychczasowe choroby? Właściwie żadne, leków na stałe nie bierze, jedyne co, to jakieś suplementy, magnezy, maści. Nic szczególnego. 
Do szpitala przyszedł, bo od paru miesięcy mu duszno. Spać nie może, chodząc się męczy. Lekarz dyżurny, który go przyjmował, od razu pomyślał o chorym sercu i tak wpisał w rozpoznaniu. Poszłam tym torem (tak, to ja dostałam pana Zenona jako swojego pacjenta) i zleciłam niezbędne badania. Wynik? Serce zniszczone tak, że właściwie nic dla pana Zenona się już zrobić nie da, można mu tylko objawowo lekami wylewać gromadzącą się w płucach wodę.
Do tego w badaniach wyszła niespodzianka: powiększone węzły chłonne. Dla niewtajemniczonych napiszę tylko, że oznaczać to może wiele rzeczy, ale w przypadku pana Zenona prawdopodobny jest nowotwór. Pan Zenon od wielu lat pali, schudł. I... kolejne badania. Wygląda to coraz gorzej.
Pan Zenon jest sympatycznym, uśmiechniętym człowiekiem, ale już niedługo może przestać się uśmiechać, gdy powiem mu o wszystkim.

piątek, 12 lutego 2016

Wszystko w końcu się ułoży.

Siedzę sobie, popijam kawę, zajadam orzeszki i właściwie nic szczególnego się nie dzieje. Tak mogłabym zacząć opis kolejnego wieczora w moim życiu. Ale jestem dziś szczęśliwa. W pracy ułożyło się - wreszcie! - po mojej myśli, wszystkie papiery załatwiłam, pacjentów na weekend zostawiłam chyba zadowolonych, przynajmniej tych, którzy jeszcze rozumieją, co się z nimi dzieje. Poza tym spotkałam się z moim towarzyszem życia na obiedzie i kolejnej już dzisiaj kawie.
Pojutrze Walentynki. Pierwsze, w czasie których będę mieć chłopaka. Dziwne, co? A jednak. W czeluściach Internetu już zaczynają się hejty na to niby-święto. Trudno, może tym razem ja też znajdę się na ostrzu krytyki za tę "komerchę"?
Niedługo rocznica brania przeze mnie małych, białych tabletek. Niezbyt wesoła rocznica, ale czy na pewno? W końcu od marca tamtego roku zaczęła się moja droga ku szczęściu. Ku normalności. Dzięki tabletkom skończyłam studia, staż, dostałam się na specjalizację, zaczęłam pracę. Dzięki nim uśmiecham się teraz, popijając kawę, chodzę zwyczajnie po ulicach, nie czując się tak, jak czułam się wtedy.
Od tej pory zmieniałam leki, dochodziły nowe, ale jedno pozostało to samo: codzienny mały rytuał połykania moich małych przyjaciół i popijania ich dobrą kawką z ekspresu. Czy to białe, czy to żółte tabletki.
I pomyśleć, że wszystko zawdzięczam mojej ówczesnej współlokatorce, która za rękę niemalże zaprowadziła mnie do uczelnianej pani psycholog. Tamta zaś od razu wysłała mnie do lekarza. Aż sama się dziwiłam, że ktoś o mnie dba. :)
A w pracy, jak to w pracy. Walczę, pacjentów mam kilku, coraz więcej zresztą. Papiery, badanie, papiery, badanie. I tak w kółko. Czasem jeszcze mała reprymenda od ordynator. Zdarza się. Z coraz większą radością zakładam biały fartuch z coraz większą śmiałością upycham stetoskop do kieszeni. Z coraz większą pewnością odbieram oddziałowy telefon słowami "Dr Dopamina, Oddział Chorób Wewnętrznych". No, może bez "doktor". Bez przesady. ;)
Mam nadzieję, że wszystko w końcu się ułoży. :)