poniedziałek, 14 grudnia 2020

System niedopowiedzeń

Snuję się jak cień po swoim pokoju, w słuchawkach leci jakaś audycja, ot ciekawostki ze świata. Wraz ze mną snuje się seria niedopowiedzeń.

W końcu nie powiedziałam terapeucie do końca, dlaczego trafiłam ostatnio do szpitala. Że to nie był pierwszy raz, gdy przez głowę stałam się pacjentką - i że raz zaliczyłam niechlubną podróż karetką. Nie powiedziałam jeszcze wszystkiego o internie, o dyżurach, o szefostwie, o współpracownikach.

A będzie mi to potrzebne. Czy życie musi stać się koszmarem, by koszmar okazał się snem?

Nie powiedziałam mamie, bo nie umiem. Po prostu. A mama nie chce. Ona też nie mówi, a wiem, że ma o czym. 

Koleżanka ze specjalizacji nie wie, że przychodzę do przychodni wyspana, ale prawie bez snu. Po co ma wiedzieć, skoro pracuję dobrze i skutecznie? Skoro uśmiecham się do niej i relacjonuję przypadki? Doktor Dopamina jest zawsze na posterunku.

Audycja w radiu zmienia się powoli w najnowsze przeboje. Coś gra? Nieważne. Krok za krokiem po kafelkach.

sobota, 21 listopada 2020

„Pani doktór, przyjęcie, czyli typowy dyżur na Internie”

Pani doktór, przyjęcie, czyli typowy dyżur na Internie”

Cała zabawa zaczyna się koło trzeciej, gdy lekarze chyłkiem zaczynają opuszczać oddział. Nikt do końca nie zna swoich godzin pracy, bo te przesuwają się o pół godziny w przód i w tył, ale wiadomo, że jak o trzeciej coś się dzieje z pacjentem i szuka się lekarza prowadzącego, to szefowa ostrym głosem mówi "lekarz dyżurna Dopamina się tym zajmie". Nawet jeśli lekarz prowadzący jest jeszcze na oddziale, tak nawiasem mówiąc.

Zaczyna się niewinnie, coś podać pacjentowi, coś zlecić na ból, ocenić glikemie całego oddziału, temperatury... w tym czasie oczywiście musi się coś stać, np. pacjent Jawor zaczyna się dusić. Zlecasz badania, leki, pacjentowi się poprawia, wracasz zadowolony do zabiegowego, a tu już wściekłe pielęgniarki:

- Dlaczego jeszcze cukry nie sprawdzone? Insuliny nie podane!

No więc szybko sprawdzasz te glikemie, byle nie pominąć jakiejś powyżej czterysta.

Potem wracasz do dyżurki i zastajesz martwe komputery. Ktoś gorliwie wyłączył wszystkie przed pójściem do domu. Włączasz jeden, włączasz drukarkę, wkładasz do niej papier, wyjmujesz, wyciągasz zaciętą kartkę, wkładasz papier. Komputer nadal się uruchamia. Telefon dzwoni.

- Tu SOR, wysyłamy pacjentkę.

- Z czym?

- Zapalenie płuc.

Ok, pierwsze przyjęcie. Miejsc masz osiem, tyle będzie przyjęć. Są jeszcze trzy planówki, ale te już obrobione. Planówki są fajne, opisujesz, zlecasz badania, idą spać. Ty masz za to same ostre przyjęcia, czasami nieciekawe.

Zanim przyjeżdża pacjentka, pana Ruszczaka zaczyna boleć w klatce piersiowej. Zlecasz troponiny, EKG, nad płucami nic nie słyszysz. EKG ma kolejkę, będzie za dwie godzinki, laboratorium - koło godziny. Uspokajasz pana Ruszczaka i idziesz przyjmować panią z zapaleniem płuc.

SOR zapomniał wspomnieć, że pani ma dziewięćdziesiąt osiem lat, trzydzieści kilo wagi i nie ma z nią kontaktu. Cóż. Włączasz antybiotyk, kroplówki i idziesz dalej.

Wracasz do dyżurki i wyciągasz kanapkę. Pierwszy posiłek od rana. Dzwoni telefon. Chciałbyś go zignorować, no ale wiesz, co to może być. Odbierasz.

- SOR. Przyjęcie.

Odkładasz słuchawkę. Zanim pacjent przyjedzie, zdążysz zjeść kanapkę. Telefon.

- Pani doktór, pacjent z dwunastki zgłasza duszność.

No dobra, kanapka później. Idziesz. Dusi się człowiek, trzeba działać. Okazuje się, że pacjent odłączył sobie tlen. A tak jakoś machał ręką. Podłączasz. Pacjent nazywa cię kurwą. Wracasz do kanapki.

Po drugim gryzie chleba telefon. Pielęgniarki. Pacjent z SOR. Przyjęcie. Idziesz. Tym razem urosepsa, pacjent z niskim ciśnieniem, na noradrenalinie. Dostał antybiotyk dożylnie, ale nadal marnie wygląda. Trzeba by go zamonitorować.

- Nie ma monitora - tak informuje pielęgniarka. - Nowak z dwójki ma nasz monitor, bo po zawale jest.

Podłączasz nowemu pacjentowi pulsoksymetr: jak pacjentowi zatrzyma się serce, to urządzenie zacznie wyć, może zdążysz na reanimację. Czy to normalne, że na pięćdziesiąt łóżek jest jeden monitor? Nie wnikasz.

Wracasz do dyżurki, na biurku leży kanapka. Wgryzasz się w nią. Cisza. Cóż za ulga. Trzeci kęs. Telefon. Pielęgniarkom brakuje morfiny. Trzeba przynieść z sejfu, wypełnić papiery, co ile komu po co. Pielęgniarki nie znają nazwisk pacjentów biorących morfinę: ten spod szesnastki. Ok na szesnastce leży Grabowski i Olszewski, Olszewski jest ok, pewnie ten drugi bierze. Wpisujesz.

Piszesz SMSa do mamy. Ratuj, źle mi tu. Mama odpisuje, pociesza. Ale nie wie, jak to jest być odpowiedzialnym za pięćdziesiąt żyć. Plus swoje własne. Zastanawiasz się, jak to by było, gdybyś teraz umarł. Ciekawe.

Gryz kanapki. Przyjemna twardość rozchodzi się w przełyku.

Telefon. Pielęgniarki tłumaczą, że pana Ogińskiego boli w klatce, ale jednak to chyba brzuch, więc dały Nospę i jest lepiej. Jednocześnie rozlega się pukanie do drzwi dyżurki. Rozważasz, czy Nospa na zawał pomoże, czy nie, a pukanie staje się łomotaniem. Rozłączasz rozmowę licząc na to, że rzeczywiście pacjenta bolał brzuch, idziesz otworzyć drzwi.

- Jest tu jakiś lekarz? - krzyczy kobieta.

- Ja jestem jedynym lekarzem.

Patrzy ja ciebie zniesmaczona. Przypominasz sobie, że wyglądasz na dwadzieścia lat. W końcu przełamuje się i pyta o babcię.

- Jak się babcia nazywa?

Kobieta jest przerażona. Jakiś niekompetentny lekarz nie wie, jak nazywa się jej babcia.

- Romanowicz.

Patrzysz na kartkę z listą pacjentów, kobieta prawie mdleje. Wyjaśniasz, że babcia miała dializę i czuje się słabo. Pańcia odchodzi. Czujesz się niekompetentnym chamem.

Telefon.

- SOR, pani z bólem brzucha.

- SOR, pan z odmą i zapaleniem płuc.

- SOR...

Dochodzi północ. Zostało ci jedno miejsce. Może szybko kogoś przyślą i uda ci się kimnąć? Zobaczymy. Sięgasz po ostatniego gryza kanapki. Masz jeszcze w zanadrzu zupę i batona, ale zupy już po nocy nie będziesz odgrzewał. Gryziesz batona. Będzie zgaga, trudno.

Przez chwilę jest cicho i czujesz, jak przez skórę ulatują z ciebie emocje. Pięćdziesiąt żyć. I ty. Chcesz stąd wyjść. Chcesz położyć się do łóżka i zasnąć. Nie jest ci to dane.

Telefon. SOR. Pani z zakażeniem dróg moczowych. Ech. Jeśli na oddział dają kogoś z zapaleniem pęcherza, to znaczy, że to ktoś w bardzo ciężkim stanie. Gryz batona. Wjeżdża pacjentka bez kontaktu, wyniszczona, z domu opieki. Gorączkuje. Antybiotyk, kroplówki, żywienie. Nic więcej nie da się zrobić. Po chwili pani umiera. Stwierdzasz zgon. Żal ci. Może to była całkiem miła pani? Nikt nie pozna już jej historii. Telefon do rodziny. Jak ktoś dzwoni o pierwszej w nocy, to wiedzą, czego się spodziewać. Papiery, papiery, papiery.

Telefon. SOR.

- Był zgon? To macie wolne miejsce? Zaraz kogoś prześlemy.

Zanim SOR zastanowi się, kogo ci przysłać, zdążysz się zdrzemnąć. Ostatni raz przeglądasz zlecenia i dopisujesz morfinę do raportu. Kładziesz się na starej kanapie, śmierdzącej pokoleniami dyżurujących tu lekarzy. Telefon.

Pan z czwórki chce lek nasenny. Idziesz do zabiegowego, gdzie leży jego karta i wpisujesz tabletkę. Pielęgniarka niesie ją pacjentowi, przy okazji budząc jego sąsiada. Sąsiad chce tabletkę nasenną. Dobrze, że jeszcze nie wyszedłeś z zabiegowego.

Wracasz do dyżurki. Telefon. SOR chce przysłać młodego chłopaka z zapaleniem płuc. Ok, niech jadą. Nie zdążysz się położyć, więc tylko zamykasz oczy przy biurku. Słyszysz huk. Wychodzisz z dyżurki.

Pani Iwonka właśnie zmywała podłogę i pacjent z czternastki się poślizgnął i przewrócił. Chciałbyś spytać, dlaczego o drugiej w nocy zmywają podłogi, ale domyślasz się, że skoro ekipę sprzątającą zatrudniają na godziny, to pani Iwonka jest tu tylko w nocy.

Okazuje się, że pacjent uderzył się w głowę i nie pamięta zdarzenia. Dzwonisz do radiologów i prosisz o pilną tomografię. Radiolog nazywa cię idiotą, ale zapisuje pacjenta. Pielęgniarka nie chce jechać sama, ma być lekarz. Zastanawiasz się, czy iść, czy pilnować oddziału, ale z opresji ratuje cię krzyk pani Modrzejewskiej z ósemki. Pielęgniarka jedzie sama na badanie, a ty idziesz spacyfikować panią Modrzejewską, która właśnie wychodzi przez okno. Dwa dni temu trafiła na oddział, do tego czasu siedziała w domu i spożywała alkohol. Pielęgniarka Zosia ma już naszykowane ampułki z diazepamem i haloperidolem. Wystarczy wpisać w kartę. Pasów na oddziale nie ma, bo w szpitalu nie ma psychiatry.

Gdy wpisujesz zlecenia, pielęgniarka Zosia przynosi z socjalnego czekoladki od pacjenta i daje ci jedną. Kawowa. Dobrze, będzie na tę noc.

Po cichu zaglądasz do sal i sprawdzasz, czy wszyscy żyją. Chyba tak. Wraca pacjent z tomografii. Dzwonisz do radiologa i pytasz i ewentualny uraz. Radiolog zaprzecza i nazywa cię idiotą. Zauważasz, że został ci ostatni gryz kanapki.

Podejmujesz drugą próbę położenia się. Koc śmierdzi. Nie możesz zasnąć, bo w głowie gra ci piosenka, której słuchałaś, jadąc do pracy. Tak, dzwoni telefon.

Zgon. Pacjent Mazurek, lat dziewięćdziesiąt osiem, obciążenia: wszystko. Idziesz potwierdzić, że pacjent nie żyje, dzwonisz do domu opieki, w którym mieszkał chory. Papiery. Nie wiesz, co wpisać w przyczynę zgonu, bo pacjent chorował na wiele chorób. Sprawdzasz w systemie, za co najwięcej pieniędzy zapłaci NFZ.

Za oknem robi się jasno, ale do rana jeszcze daleko. Zanim wzejdzie słońce, czeka cię jeszcze jedna duszność, dwa zaparcia od tygodnia, jedna biegunka dla odmiany oraz ściąganie z okna pani Modrzejewskiej.

Wracasz do dyżurki o siódmej i zastanawiasz się, czy iść spać na godzinę, czy pisać raport. Wybierasz raport. Na szczęście system w miarę składnie go tworzy, więc zostają ci małe poprawki. Słyszysz jedynie ciszę, więc kładziesz się na kanapie. Nie wiesz, czy śpisz, czy nie. Przed oczami przelatują ci dziwne obrazki, jednocześnie nasłuchujesz telefonu. Ten nie dzwoni.

Dochodzi ósma, przychodzi Asia, potem Marek. Pytają o swoich pacjentów. Ze zmęczenia nie pamiętasz, jakie sale prowadzą.

O ósmej wchodzi ordynator i zarządza odprawę. Chcesz iść do domu, ale nikomu się nie chce czytać raportu, więc ty musisz. Gdy jest już po wszystkim, dzwoni SOR. Przyślą pacjenta na miejsce po zgonie. Dyskretnie wymykasz się do szatni.

niedziela, 15 listopada 2020

Podstarzała rezydentka, czyli medycyna rodzinna po trzydziestce

 Odliczając czas hospitalizacji, rezydentką medycyny rodzinnej jestem już dziewięć miesięcy. To dużo czy mało? Chyba mało - w porównaniu do trzech lat na internie i półtora roku kulania się po POZ-ie i NPL-u bez specjalizacji. Dużo zaś jeśli chodzi o ponowne poznanie smaku bycia lekarzem rezydentem.

Załatwianie staży, kursów, ogarnianie systemu monitorowania kształcenia... Nie idzie mi to ciężko, mam przecież doświadczenie, jednak czuję się na powrót jak studentka, uczniak. Z jednej strony ułatwia to dokształcanie, zmusza do wysiłku, z drugiej czasem na stażach traktowana jestem jak lekarz gorszej kategorii. 

Sama medycyna rodzinna? Strzał w dziesiątkę. Po raz pierwszy czuję się na swoim miejscu, idę do pracy z chęcią, a nie z płaczem. Lubię pracować z pacjentami, a wielu pacjentów zdaje się lubić mnie. Oczywiście zdarza się nie złapać flow z niektórymi - ci po prostu do mnie już nie przyjdą. Albo przyjdą, gdy przypili ich nagła potrzeba.

Wady? Oczywiście. Papiery, roszczeniowość, stawka kapitacyjna, pewnie i inne się znajdą. Ale najwyraźniej zalety przeważają, skoro jeszcze w tym siedzę.

Na razie zostaję, co potem - nie wiem.

środa, 7 października 2020

Artykuł "Krajobraz polskiej psychiatrii w liczbach"

Krajobraz polskiej psychiatrii w liczbach


Epidemiologia w psychiatrii

Pierwszym i najpełniejszym badaniem epidemiologicznym zaburzeń psychicznych, ilustrującym skalę zaburzeń psychicznych w Polsce jest badanie EZOP przeprowadzone zgodnie z metodologią Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) we współpracy z Konsorcjum World Mental Health (WMH).

Jak dowiadujemy się z opublikowanych danych, u aż 23,4% badanej populacji zdiagnozowano chorobę lub zaburzenie psychiczne klasyfikowane w ICD-10 lub DSM-IV. Można więc oszacować, iż problemy natury psychicznej dotyczą ponad 6 mln Polaków.

Do najczęstszych należały zaburzenia związane z używaniem substancji (12,8%), w tym nadużywanie i uzależnienie od alkoholu (11,9%) oraz nadużywanie i uzależnienie od narkotyków (1,4%). Kolejna grupa zaburzeń pod względem rozpowszechnienia to zaburzenia lękowe, które dotyczą około 10% badanej populacji. Zaburzenia afektywne łącznie rozpoznawano u 3,5% respondentów, co oznacza 1 milion Polaków.

Dodatkowo, co bardzo niepokojące, w 2019 roku liczba osób zmarłych w aktach samobójczych wyniosła 11 961 i jest to 7-procentowy. wzrost w stosunku do danych z 2018 r.

Niedobory kadrowe

W Polsce jest zaledwie ok. 4,3 tys. lekarzy specjalistów psychiatrii czynnych zawodowo. Jeszcze mniej, bo zaledwie 455 wykonujących zawód specjalistów mamy w dziedzinie psychiatrii dziecięcej, co przy 6,9 mln populacji poniżej 18. roku życia daje wskaźnik 0,65 lekarzy na 10 tys. małoletnich.

Jak zatem będzie wyglądać krajobraz opieki psychiatrycznej po pandemii? Tego nikt nie jest w stanie przewidzieć.

Świat w dobie pandemii

Gwałtowne zmiany w życiu społecznym i zawodowym zawsze pociągają za sobą wzrost zapotrzebowania na usługi związane ze zdrowiem psychicznym. Dodatkowy stres związany jest z bezpośrednim zagrożeniem życia w przypadku infekcji Covid-19. Ten fakt uwypukla jeszcze bardziej kadrowe i finansowe problemy polskiej opieki zdrowotnej ogólnej i psychiatrycznej.

 

sobota, 12 września 2020

Pamiętnik studencki z książki, czyli typowa medycyna jest typowa

Dzień pierwszy

Dom. Pokój. Czerwony dywan we wzorki, biała kulka pod sufitem z ostatnią, pozostałą żarówką, jasne biurko i łóżko. Duże łóżko, dwuosobowa kanapa, nigdy nie składana. Pojedyncza szafka na ubrania. Laptop.

Na środku Emilia. Na dywanie, między łóżkiem a szafką. Myślała tylko o jednym: że gdy przepali się ta ostatnia żarówka, gdy w pokoju zapadnie mrok, to ona zginie. Jeśli nie umrze ze strachu, to przyjdą jakieś bliżej nieokreślone demony.

Noc. Bała się nocy. Już od dawna, już od lat, ale tego wieczora bała się bardziej niż wcześniej. Noc przysyłała cienie. Zwłaszcza długa, styczniowa noc. Taka jak ta.

Za tydzień miała egzamin. Musiała się uczyć. Książka leżała tam, gdzie zwykle, na kanapie, laptop na biurku wyświetlał kolorowe obrazki mające zawierać wiedzę. W głowie Emilii było pusto. Nie było wiedzy, nie było daty egzaminu, która przypominałaby o zbliżającym się deadlinie, nie było następnego poranka. Była tylko zimna, styczniowa noc.

Wstała. Zgłodniała już trochę, ale droga do kuchni uwzględniała oglądanie drzwi do pustego pokoju współlokatorki. Ukazywała samotne życie Emilii w pełnej krasie, w całej rozciągłości. Bała się tego, że cokolwiek stanie się w tym mieszkaniu, a mogło stać się coś złego, zostanie zapomniane. Wiedziała, że jeśli tu umrze, nikt nie dojdzie, co się stało. Chyba że umrze z własnej woli.

Wzięła laptopa z biurka i zaniosła na łóżko. Uczyć się, uczyć się, uczyć się. Oglądała litery na barwnych prostokątach slajdów. Dziwne litery. Litery tworzyły słowa, a słowa... Słowa nie miały znaczenia. Niektóre były dziwne, inne proste. Ale wiedza wypływała z komputera, leciała w przestrzeń i znikała gdzieś za chmurą oddechu. Nie docierała do oczu, nie płynęła szlakami nerwowymi, nie rejestrował jej mózg.

Po godzinie się poddała. Zatrzasnęła laptopa, wzięła w rękę piżamę i poszła wziąć prysznic. Chciała zasnąć. Wiedziała, że nie będzie to proste, że ciemność już zaciera swoje zimne dłonie na myśl o niej, ale musiała. Za tydzień egzamin.

Dzień drugi

Gdy otworzyła oczy, było wczesne popołudnie. Wstała, włożyła koszulkę wziętą z góry stosu i poszła zrobić sobie zwyczajową kawę z mlekiem. Śniadanie. Laptop i książka jak wyrzut sumienia czekały, aby wwiercać jej się w mózg ze swoją wiedzą.

Wypiła kawę, nałożyła grubą kurtkę i wyszła. Zaczęła się gra.

Ulica jak GPS wyznaczała jej drogę. Szara wstęga chodnika otoczona szarymi ścianami domów, by nie pomyliła trasy. Krok za krokiem przesuwała ten świat względem nieruchomej siebie. Nagle pojawił się przed nią sklep. Weszła do środka i idąc na pamięć swoim stałym zygzakiem, zgarniała tylko jedzenie. To samo, co zawsze. Do kasy oczywiście kolejka. Stała, dzierżąc swoje niewielkie zakupy. Pięć minut. Dziesięć. W końcu jej kolej. Z rękami w kieszeniach czekała, aż kasjerka zeskanuje produkty.

Z wypchaną torebką pokonała trasę wiodącą do domu. Do wynajętego pokoju raczej, bo jak o domu to o tym mieszkaniu nie myślała.

Pokroiła ser w kostki, mleko schowała do lodówki, paczkę orzechów rzuciła na łóżko. Teraz nauka. Otworzyła laptopa. Znowu rzędy słów. Skupiła się. Kostka sera – jedno zdanie. Zrozumiane. Druga kostka, trzecia. Kolejny slajd. Informacje wpływały do jej głowy wąskim strumyczkiem i opadały gdzieś na dno czaszki, a ona czuła się wypełniona wiedzą, przelana, utopiona.

Włączyła pasjansa. Rundka. Druga, trzecia, ewentualnie siódma. Godzina zleciała, ser się skończył. Poszła po orzeszki w cieście. Najpierw zawsze wyjadała pół skorupki z orzechem, a resztę ciasta zostawiała. Orzeszek – słowo. Po kilku slajdach na biurku zgromadziła się górka skorupek. Zjadła. To było najlepsze. Godzina nauki. Kawa.

Wieczór? Tak jak wczoraj. Chociaż nie na dywanie, tym razem na łóżku. I noc. Potem noc. Noc zawsze przychodzi. To była niestety prawda.

Dzień trzeci

Dziś wstała wyjątkowo wcześnie. W południe. Jasnobrązowa kawa wypełniła jej głowę i poranek. Nałożyła spodnie i bluzę, przeczesała niemyte od trzech dni włosy. No nie, tak do sklepu średnio iść. Związała je w tłustą kitkę.

Przeliczyła drobne w torebce. Będzie na ser i mleko, ale na orzeszki nie starczy. No nic, zapłaci kartą. Bała się, że karta nie zadziała, że spłonie ze wstydu, gdy na terminalu wyświetli się nienawistny napis. Ale co robić, nie chciało jej się wypłacać z bankomatu. A może jednak? Pięćdziesiąt złotych?

Ostatecznie wypłaciła. Strach przed upokorzeniem był zbyt duży. Wróciła z kawałkiem sera, litrem mleka, orzeszkami i jogurtem. Jakaś niecodzienność w codzienności. Może uczci to nauką.

Jednak nauka nie przychodziła. Slajdy wywoływały jakieś niezrozumiałe uczucie. Złe uczucie. Kilka rundek pasjansa. Wstała. Może posłucha muzyki i się odpręży? Będzie łatwiej potem czytać rzędy zdań.

Godzinka muzyki, podczas której słuchała zapętlonych dwóch piosenek, i zasiadła z powrotem do slajdów. Za dużo ich. Przeniosła się na łóżko i otworzyła książkę. Podręcznik był niezły, tłumaczony z amerykańskiego pierwowzoru, więc napisany dość łatwo i przystępnie. Z trudem, z wysiłkiem, spociwszy się niemalże, przebrnęła przez konieczny do egzaminu rozdział. Reszta może poczekać.

Spojrzała przez okno. Wieczór. Znów. Ciemność. Niknący w czerni granat nieba. Przy ostatniej żarówce czekała na zbawienie snu.

Dzień czwarty

Za cztery dni egzamin. Jeszcze nie otworzyła oczu, a już była tego świadoma. Dziwny sen. Męczący jak jawa. Poranna kawa na rozluźnienie. Spodnie i bluzka. Mycie włosów. Z twarzą oblepioną mokrymi strąkami wypiła kupiony wczoraj jogurt. Bananowy smak.

Dzisiaj inny sklep. Galeria handlowa, masa anonimowych ciał. Szła tak, by mieć przestrzeń. Duży sklep, migające kolory produktów. Półka serów, tak wielki wybór. Wzięła dwa. I orzeszki, inne niż zwykle. Dziś bez mleka, jeszcze zostało. Z wypchaną torebką weszła do mieszkania. Jeden ser do lodówki, drugi na obiad. Do obiadu kawa.

Kilka rundek pasjansa i otworzyła slajdy. Temat. Wpisała w wyszukiwarce słowa kluczowe. Znalazła filmik, na którym mężczyzna omawia to, co potrzebne do egzaminu. Słuchała. Mężczyzna miał miły głos. Z tą bazą wiedzy kolejne podejście do slajdów. Jeden slajd – cztery kostki sera. Drugi slajd – trzy. Trzeci – pięć. Przy czwartym zabrakło sera. Dzięki orzeszkom skończyła prezentację. Dziś tak wiele zrobiła!

Ciemność wieczoru złagodził drugi ser. I muzyka. Ten sam kawałek, co wczoraj. Potem znowu noc. Pojedyncza żarówka.

Dzień piąty

Trzy dni. Trzy, dwa, jeden, start. Południowe słońce rozświetlało pokój, zabierając demony nocy. Wyszła z łóżka. Nie ma czystej bluzki. Wzięła koszulkę i okryła się swetrem. Sweter gryzł, skóra swędziała. Trzeba będzie wytrzymać.

Czajnik bulgotał cicho, zapowiadając kawę. Butelka z resztką mleka stała na kolorowej ceracie. Pusta lodówka. Jakieś słoiki współlokatorki porozstawiane na półkach. Emilii – nic. Tylko mleko i kawa.

Może zjeść dziś mięso? Więc inna galeria handlowa, inny sklep. Anonimowe ciało Emilii wśród ludzi bez twarzy. Kombinat wysysający pieniądze z bezwładnych mózgów. Mleko, ser i pulpety w słoiku. W sosie grzybowym.

Wróciwszy do domu, mleko postawiła do lodówki, słoik na stole. Patrzyła na brązowawą zawartość. Mięso? Może mięso. Widelcem podważyła wieczko. Otworzyła. Zapach sosu grzybowego po chwili dotarł do jej nosa. Wzięła z szafki głęboki talerz i wydłubała z pojemnego słoika cztery pulpety i trochę sosu. Nie lubiła, gdy jej danie pływało. Resztę wyrzuciła. Talerz do mikrofalówki. Dwie minuty. Przemieszała. Dwie minuty. Gorące.

Najedzona pulpetami zasiadła do komputera. Pasjans. Raz, dwa, trzy. Trzy wygrane. Cztery. Przegrana. Dwie wygrane. Więc slajdy. Reszta orzeszków z wczoraj. Garść – slajd. Potem same skorupki w nagrodę.

Po czternastu slajdach porzuciła ostatnią garść orzeszków i poszła po ser. Dobry ser pleśniowy. Pokroiła w kosteczki. Sześć slajdów. Koniec sera. Cztery slajdy. Koniec orzeszków. Pasjans.

Znów granat nieba i szarość pokoju. Szarość pokoju jak szarość mózgu. Aż w jej oczach zsiwiał wzrok. Zapaliła jedyną żarówkę. Nadal świeciła. Była dumna z efektów swojej dzisiejszej pracy. I przerażona ogromem wiedzy, której jeszcze nie wchłonęła. W nocy muzyka. Muzyka, ciągle ten jeden kawałek, potem sen.

Dzień szósty

Zbudził ją męczący sen. Ulga. Złe sny, pogoń, stres, kłótnie. Teraz tylko ona, jej łóżko, dzień. Sekunda spokoju i myśl o egzaminie. Pojutrze. Spuściła bose stopy na podłogę. Trzeba obciąć paznokcie u nóg. W piżamie poszła po nożyczki i ścięła je tuż przy samej skórze. Włosy – znów nieświeże – związała w kitkę. Spodnie, koszulka i sweter z wczoraj. No i kawa z mlekiem.

Wyjątkowo nie chciało jej się jechać do sklepu. Iść do spożywczego w pobliżu? Bała się. Tam trzeba mówić do kobiety za ladą. Nie. Jest niewielki sklepik trochę dalej. Poszła. Serek topiony zamiast zwykłego, zupka w proszku, ciastka zamiast orzeszków. Z torebką pełną dóbr wróciła do domu.

Nie miała dziś siły. Wczorajszy dzień ją wyczerpał. Zaczęła od muzyki. Dziwne rzeczy przychodziły jej do głowy. Refren, refren, refren, cofnij, refren. Nie, może pasjans. W końcu, zniechęcona, zasiadła do komputera. Pustka w głowie. Wielkie nic. Nic nieznaczące słowa.

Odczuwała to. Brak umysłu. Słyszała delikatny szum próżni w czaszce. Okruszki wiedzy spadały w dół na lśniącą posadzkę gdzieś w okolicach zębów, tak jak okruszki orzeszków w cieście lądowały na podłodze.

Czekała na noc. Bała się. A noc zbliżała się nieuchronnie. Słońce na niebie, świecąc, zachodziło. Laptop otwarty, by dać cień światła, gdy zgaśnie jedyna żarówka. W domu cisza, tylko kroki sąsiadów, coś w ścianach. I jej kroki. Chciała zmierzyć się z ciemnością. Nie miała siły. Przykryła się kocem. Beżowa ściana, biały sufit. W głowie tysiąc myśli. Nagle. Wielki wir. Zrobiłaby wszystko, nie robiąc nic.

Późny wieczór, już dawno po zmroku. Wstała, by zjeść ser. Coś w internecie i ser, chwila spokoju. A potem można spróbować zasnąć.

Dzień siódmy

Było już późno. Wylegiwała się znowu zbyt długo. Dziękowała uczelni za ferie. Mimo egzaminu. Jutro, jutro, jutro.

Nie kupiła wczoraj mleka. Skończyło się. Czarnej kawy nie wypiłaby. Do sklepu poszła głodna. Głodna i zła. Tło przesuwało się wokół niej. Samochody z lekkim szumem mijały i ją, i przestrzeń. Na nie trzeba uważać. Zastanawiała się, jakie to uczucie zginąć pod kołami. Sklep. Znów jej ulubiony. Mleko, ser, orzeszki i kolejka do kasy. Za nią ludzie. Prawie jej dotykali. Stanęła bokiem, żeby mieć przestrzeń.

Musiała coś zrobić przed egzaminem. Przewertowała pamięć. Co wie, czego nie. W internecie wyszukiwała ważne hasła. Internet lepszy niż slajdy. Krótkie zdania rozumiała. Konkret.

Nie wiedziała, czego bała się bardziej – egzaminu czy nocy. Chyba nocy. Egzamin można poprawiać. Nie obchodziło jej, czy i na ile zda. Ale obchodziło, że musiała rozmawiać z jakąś obcą kobietą, uśmiechnąć się do niej i spokojnym głosem wyjaśniać fakty, których znaczenia nie znała.

Jedyna żarówka nadal świeciła. Ale laptop też, na wszelki wypadek. Noc.

Dzień ósmy

Wstała ledwo, ale dała radę. Wczesna godzina. Dla niej noc. Z szafy wyciągnęła białą bluzkę i czarną spódnicę. Rajstopy. Buty na obcasie. Nie, szpilek nie weźmie. Nie w zimie. Włożyła zwykłe buty. Nastawiła wodę na kawę. Kurtka, uczesać włosy, kitka, szalik. Kawa z mlekiem. Wyszła z domu.

Droga na uczelnię. Tramwaj, kilka przystanków. Nieruchomy pokój pełen ludzi w przesuwającym się świecie. Stała, trzymając się drążka. Na razie nie musiała się uśmiechać. Mogła, zamknięta w przestrzeni wypełnionej jej powietrzem, po prostu się bać. Egzamin. Dzień zero.

Trzy znajome. Mówią. Rozmawiają. Emilia z boku udawała istnienie. Nie wiedziała, o czym rozmawiały tamte, ważne, że nie zakłócały jej bezmyśli. Jej powietrza. Podeszła bliżej.

– Cześć.

– Cześć, jak tam? Umiesz? Z czego się uczyłaś?

Potok pytań, na który nie była przygotowana. Strach, niechęć. Uśmiech numer pięć.

– Coś tam umiem, ale nic nie wiadomo.

W końcu przyszła kobieta i kazała im wejść. Usiadła z brzegu. Pusty mózg. Przed oczami zamazane litery ze slajdów. Pytania. Odpowiedzi. Coś mówiła. Wiedziała, że kobieta jej nie polubiła. Przeszkadzała jej zbyt obcisła spódniczka, rozwiane przez wiatr, wyłażące z kitki włosy, brak makijażu, niedokończona nauka. Ale postawiła trzy. Małe, piękne trzy. Magda wyszła. Nie będzie musiała już nigdy więcej oglądać tej kobiety i tego miejsca. Nigdy.

Wróciła do domu i poszła spać. Dziwny sen. Wstała wieczorem, w czerni pokoju. Zapaliła żarówkę. Ferie, wolne. Nie musiała się już uczyć. Muzyka. Pewien rodzaj ulgi. Przetrwa tę noc.

Dzień siedemdziesiąty czwarty

Wstaje rano i przeciąga się. Rozczesuje umyte wieczorem włosy, nakłada makijaż. Wyprane spodnie, pasująca bluzka. Woda na kawę gotuje się, brązowy proszek w kubku, mleko w butelce, mała tabletka na stole. Wszystko razem.

Współlokatorka coś mówi, Emilia odpowiada. Idą na tramwaj. Uczelnia. Siadają obok siebie. Przychodzi ciemnowłosa kobieta, aby wygłosić trzygodzinny wykład. Emilia notuje. Mija godzina. Tabletki docierają do mózgu, powieki zaczynają opadać. Trzeba walczyć. Walka trwa godzinę, potem senność ustępuje. Seminarium trwa, Emilia notuje. Trzeba zapamiętać na zaliczenie.

Jest dobrze.

środa, 2 września 2020

A little girl in the world of general practicioners

Wyłączając czas spędzony w szpitalu za kratami, na rezydenturze z medycyny rodzinnej jestem pół roku. Mogę o tej pracy powiedzieć jeszcze niewiele, ale... może jednak coś?

Nie ma idealnego świata - ani idealnie dobrego, ani złego. POZ doskonale wpisuje się w to stwierdzenie. Dla jednych (np dla mnie) jest wybawieniem, dla innych piekłem groszoróbstwa i papierologii. Polska medycyna rodzinna jest bardzo daleka od serialowych szpitalnych przygód Dereka S., ale cóż, polski oddział Interny bywa jeszcze dalszy.

Stawka kapitacyjna, refundacje, kontrakty, subkontrakty, listy badań finansowanych... - te słowa spędzają sen z powiek lekarzom i pacjentom. Doktor House by tu zginął. Świat recept z kodami, skierowań z numerami, zaświadczeń wydanych w celu okazania odpowiednim organom lub do wiadomości lekarza prowadzącego. ZUS i ich renty, CPR i stopnie niepełnosprawności, NFZ i sanatoria, MOPS i opieka środowiskowa. Kiedyś papier, dzisiaj klikanie na klawiaturze.

- Pani Wiśniewska, cóż to panią do mnie sprowadza?

Wszystko. Absolutnie wszystko. ICD-10 complex.

Odsyłam do domu. Z receptą, skierowaniem do poradni, na badanie, do szpitala - tam zawozi córka, transport, pogotowie ratunkowe.

A czasem pozostaje dwiema kartkami A4 spełnić najgorsze sny rodziny.

Wszystko.

niedziela, 30 sierpnia 2020

Sześć lat w medycynie, czyli wszystkich prace świata

 Przeżyłam:

Staż podyplomowy. Odpowiedzialność mala, ale w dużym szpitalu i małe możliwości nauki. Do każdego pacjenta czai się kolejka stażystów i studentów. A jak jeszcze po drodze masz kryzys to niewiele z tej medycyny prawdziwej uświadczysz.

Specjalizacja z interny. Jak trafisz na fajnych ludzi to pewnie jest super, ale w przeciwnym razie znajdziesz się w piekle. Inni lekarze traktują rezydenta jako świeży umysł z nowo nabytą wiedzą, a w ramach tego podziwu oddają ci wszystkie papiery do zrobienia, w pip dyżurów, konsultacje na innych oddziałach i edukacyjny opierdziel. Ale wiedza wspaniała. Bez ironii.

SOR. Ponoć jest tu więcej pozwów niż na słynnej ginekologii. Najłatwiej wtopić, a chaos nie pomaga. Miejsce zsyłki rezydentów. Najciekawsze są nocki, bo pacjentów mniej, więc więcej czasu (a jak się przy okazji patologicznie nie sypia, to super). 

Nocna Pomoc Lekarska. Tak samo łatwo wtopić. Pacjentów masz ze wszystkim, dosłownie. Po kilku dyżurach nic nie jest już cię w stanie zdziwić. Do następnego dyżuru...

POZ... to następnym razem.

sobota, 22 sierpnia 2020

Sztuka zaczynania od nowa

Na pewno tu nadaję się o wiele bardziej niż do szpitala. Nie ma nocek przede wszystkim, chociaż przez rok pracowałam w Nocnej Opiece Chorych i było ok. Poprzestawiałam priorytety. Zaczęłam drugą rezydenturę, pracę w POZ i życie od nowa.

Mam nadzieję, że z powodzeniem.

Może niedługo opiszę Wam swoją pracę, tak jak kiedyś opisałam pracę na oddziale chorób wewnętrznych. Nigdy nie zapomnę tamtych chwil. Do dzisiaj derealizuję na myśl o tym, do dziś słyszę tamten czarny telefon i zegar na ścianie.

Teraz jest inaczej, koszmary pojawiają się rzadziej, zastępuje je jawa.

Spędziłam półtora miesiąca w szpitalu psychiatrycznym, gdzie powoli uświadamiałam sobie, co to wszystko znaczy. Kim jestem?

niedziela, 3 maja 2020

I wtedy przyszedł maj...!

Mija sześć lat od kiedy skończyłam studia i uzyskałam dyplom lekarza. Sześć długich i krótkich lat. Tyle, ile trwały same studia. 
Przez te sześć lat osiągnęłam niebo i piekło, kilka razy dostałam od życia w łeb kijem (bez marchewki), kilka razy trafiła we mnie boska cząstka. A kilka razy byłam lekarzem.
Skończyłam staż podyplomowy w terminie, mimo groźby zawalenia z powodu frekwencji. Zaczęłam specjalizację, którą zawiesiłam, a po miesiącu bezrobocia - rzuciłam. Teraz jestem w punkcie życia, gdzie być może zaczyna się stabilizacja. Gdzie nie czeka się na przydział, tylko składa CV.
Mam przyjaciół.
Nie wierzę w zapeszanie, więc napiszę: od pięciu miesięcy czuję się po prostu dobrze.

poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Happiness & poetry

Siedzę i czytam tomik wierszy, który wylicytowałam na aukcji charytatywnej. Dobry tomik dobrych wierszy. Emocje skondensowane, kolaps świata w jednej chudej książeczce. Podziwiam poetów, którzy potrafią zawrzeć swoje Ja w jednym tomiku. Streścić siebie do tych strof ciekawych dla świata. Sekrety zostają w szufladzie, a to, co ma świecić - zostaje ukazane.Pisarze prozy mają więcej słów do dyspozycji. Blogerzy też.
Zdarza mi się tworzyć wiersze. Te o medycynie znają inni, te niemedyczne na razie trzymam w szufladzie. Które z nich okażą się definicją mnie? Jądro ciemności czy elektrony pacjentów?
Wysłałam swoje opowiadanie na konkurs. Nie wygram z lepszymi, ale już wygrałam ze sobą. Jak byłam dzieckiem wygrałam konkurs literacki opowiadaniem o kupowaniu zupki chińskiej. To była jedyna praca, jaką kiedykolwiek w ten sposób upubliczniłam. Aż do teraz. Pomalutku będę próbować swoich sił.
Co zaś dla mnie najważniejsze: piszę pamiętnik, właściwie opis moich lęków, marzeń, górek i dolin. A nad tym wszystkim medycyna, medycyna, medycyna! Studia, praca.
"Pierwsza cegiełka z mojego starannie budowanego świata odpadła jeszcze na trzecim roku. Wtedy, gdy na przełomie wiosny i lata niemalże wybiegałam z domu, by większość dnia spędzić z moją najlepszą przyjaciółką – medycyną. Gdy na gros zajęć uczęszczałam z własnej woli, dodatkowo, nie zaś z obowiązku regulowanego planem zajęć. Gdy moje zainteresowania tryskały mi z głowy niczym małe fontanny, a każdy oddział, każdy pacjent przedstawiał nowe drogi kształcenia."
Tak zaczyna się moja przygoda z poważniejszym pisaniem. Więcej nie upublicznię. ;)
A teraz wracam do poezji opowiadającej o dalekich od mojego światach - o innych ludziach.

czwartek, 9 kwietnia 2020

Lato lato, lato czeka (random title of the poem)

Na nic

Na nic są zbroje, na nic kolczugi
na nic karabin, na nic miecz długi
na nic armaty i na nic kule
na nic lamenty i na nic bóle

Na nic są skargi do ministerstwa
na nic są kłamstwa, na nic oszczerstwa

Na nic pancerze, srebrne okucie
gdy kamyk w bucie.

sobota, 22 lutego 2020

Opowiem Wam bajkę część druga

"I wtedy stało się coś niebywałego: na jednym z noworocznych koncertów na Broadwayu usiadł obok niej przystojny mężczyzna koło czterdziestki. Miał głęboko osadzone, ciemne oczy, w które od razu spojrzała nasza bohaterka. Tak zwyczajnie i bez skrępowania. Mężczyzna okazał się australijskim artystą, znanym na całym świecie producentem muzycznym oraz w ramach hobby - aktorem teatralnym. Tym razem poszedł na przedstawienie jako widz. 
Kobieta od razu przypadła mu do gustu. Znał swoją wartość, jednak uznał za niesamowite szczęście, iż wybrała właśnie jego. Tę jedyną w roku sylwestrową północ przeżyli razem i skończyli w łóżku w jednym z wielu zarządzanych przez firmę bohaterki hoteli. 
Niedługo potem narodziła się ich pierwsza córka. Imiona otrzymała po swoich babciach - pierwsze po Marii po stronie matki, drugie po Nicole, matce ojca. Była pięknym niemowlęciem, mądrym dzieckiem, ciekawym świata uczniem i pełną miłości siostrą dla braciszka narodzonego miesiąc po ślubie rodziców. 
Nie byli rodziną w stu procentach idealną, w końcu dzieci często przebywały pod opieką niani podczas licznych delegacji rodziców. Nie dawano jednak im odczuć samotności, a życiowe niedogodności rekompensowano podwójna dawką ciepła w czasie wspólnie spędzanych chwil. 
Maria i Luis mieli wielu przyjaciół i znakomicie radzili sobie w nauce czy w relacjach z rówieśnikami. Ona chciała przejąć firmę po matce, cierpliwie pracowała więc na niższych stanowiskach w mniejszych i większych przedsiębiorstwach. Jej brat wolał karierę naukową, a dzięki ścisłemu umysłowi bez problemu skończył studia i rozpoczął pracę na czołowym amerykańskim uniwersytecie. 
Wszyscy żyli długo i szczęśliwie."

Koniec.

Nie tego się spodziewaliście, co? ;)

niedziela, 16 lutego 2020

Opowiem Wam pewną bajkę

Opowiem Wam pewną bajkę:

"Nie tak dawno temu, ba, już w dwudziestym pierwszym wieku, za górami, lasami i betonowymi miastami żyła sobie dziewczynka. Marzeniem jej było iść do technikum hotelarskiego i pracować potem w wielkiej, luksusowej sieci hoteli gdzieś na świecie. Miała już nawet upatrzone kilka wymarzonych miejsc na swoje przyszłe, pełne radości życie. Tak, gdzieś w wielkich ośrodkach przy plażach z bogatymi turystami z białym piaskiem przyklejonym do ciał. 
Dziewczynka pilnie uczyła się angielskiego i niemieckiego, a w wolnym czasie ćwiczyła alfabety rosyjski i chiński. Stawała przed lustrem i wygłaszała eleganckie przemowy powitalne dla niewidzialnych klientów. Z czasem słowa coraz bardziej naturalnie opuszczały jej mózg. 
Gdy miała dwanaście lat i przeżywała pierwsze nastoletnie przyjaźnie na dobre i na złe, zapraszała do siebie najbliższe jej sercu towarzyszki i przed nimi na żywo odgrywała rolę recepcjonistki i kelnerki. W czasie wakacji, gdy jej rodzice odpoczywali na Teneryfie, gościła również swoje pierwsze dozgonne miłości. 
W końcu nadszedł czas wyboru szkoły średniej. Nie miała wątpliwości, że dostanie się do wymarzonego technikum. Do testów przygotowywała się tygodniami, mimo że już od pierwszych klas zawsze stawiano ją za wzór. Rokrocznie otrzymywała nagrody i za wyniki w nauce, i za frekwencję. Przyszłość jawiła się w jasnych barwach.
Tak więc nawet nie zdziwiła się oglądając listę przyjętych do szkoły, na której jej nazwisko wyświetliło się na zielono, martwiła ją tylko daleka, trzecia pozycja. Trudno, pomyślała, nadrobię.
Szło jej dobrze. Wrodzony wdzięk i lata ćwiczeń sprawiły, iż od początku wyprzedzała kolegów i koleżanki na zajęciach praktycznych, a i klasyczne przedmioty miała opanowane do kilku lekcji naprzód. Była z siebie dumna, a jeszcze bardziej dumni byli jej rodzice. 
Maturę zdała z przedmiotów wymaganych na studia z zarządzania w Polsce, jednak w wakacje zdecydowała o rocznej przerwie w nauce poświęconej pracy w pomniejszych hotelach i urokliwych pensjonatach. Po nabyciu wprawy w pracy z prawdziwymi turystami i zapełnieniu konta w banku złożyła papiery na studia w Wielkiej Brytanii. To był strzał w dziesiątkę. Znakomite wykłady i długie godziny praktycznej nauki pozwoliły jej zdobyć upragniony dyplom - i był to dyplom liczący się ma świecie. Teraz mogła szukać pracy. Wiedziała, że początki nie będą różowe i w rok nie zostanie śpiącą na banknotach gwiazdą. Miała w sobie jednak upór, wiedzę i obycie, które w połączeniu ze śnieżnobiałym uśmiechem i figurą lalki Barbie uplasowały ją na pierwszej pozycji na podium awansów. 
Nie miała jeszcze ani jednej zmarszczki, gdy wspięła się na szczyt, gdzie tylko kilka kroków dzieliło ją od mety, a metą tą był fotel prezesa zarządu. W dal odeszły dziecięce marzenia o uśmiechaniu się do turystów zza lady recepcji. Teraz jej nazwisko było znane w niejednym kraju. Cieszyła się wręcz, że nazwisko to było krótkie i łatwe do wymówienia dla obywateli całego świata. Polskie znaki zaburzyłyby teraz ustalony przez nią ład. 
W swoje czterdzieste urodziny stanęła na szczycie świata. Świata biznesu i pieniędzy. Pięknych hoteli w pięknych miejscach, odwiedzanych przez pięknych ludzi."

CDN