niedziela, 25 marca 2018

Coś dziwnego, czyli zaufanie.

Ostatnio tyle dyżurowałam, że nie miałam czasu na przemyślenia. Ale jednak czasem przyjdzie człowiekowi do głowy coś, co nie powinno się tam znaleźć (tak, w głowie powinnam mieć tylko wytyczne, podręczniki i bazę leków.) 
Zaufanie. To dziwne słowo zarezerwowane było dla mnie do tej pory dla małżonków i "best friends forever." W każdym razie do osób sobie bliskich, które to zaufanie sobie w pewien sposób wypracowały. A teraz napiszę o zaufaniu do osoby całkiem obcej, widzianej często pierwszy raz w życiu: do lekarza. 
Pacjenci muszą czuć do nas zaufanie. Czują je ci, co zwierzają się ze wszystkich rodzinnych sekretów, opowiadający o swoich wnukach, o swoi mężu, o swoich codziennych sprawach. Ale też ci do tej pory "zimni", którzy między cierpkimi, urzędowymi słowami, między bezosobowymi objawami przemycają jakiś swój niepokój, jakąś bolączkę. Ci nawet bardziej nas darzą zaufaniem niż innych, bo innym by nigdy o swoich prywatnych niedoskonałościach nie opowiedzieli. Nam opowiadają, bo muszą, ale też - bo chcą. W końcu nikt ich nie zmusza, eliksiru prawdy nie posiadamy.
Pacjent darzy lekarza zaufaniem, gdy opowiada mu o bolączkach intymnych, o społecznym tabu. Ale też gdy opowiada nam o sobie w ogóle. Przecież bóle brzucha, duszności też są dla niego krępujące. Człowiek silny nie choruje, nie narzeka - oni okazują nam swoją słabość. Ta słabość sprowadziła go do nas. 
Inną sprawą jest ta sensu stricto intymność. Pacjent rozbiera się, daje się dotknąć, obejrzeć, zbadać. Kobiety odsłaniają piersi, mężczyźni krocze, czasem badamy pacjentów palcem przez odbyt. Czyż to nie wymaga zaufania? Trzeba zaufać, że to tylko rutynowe, bezosobowe badanie. Nic prywatnego. 
Zaufanie trzeba sobie wypracować. I to nie wypracować długą znajomością, zażyłością, miłymi słówkami. Trzeba je sobie wypracować przez te kilka-kilkanaście minut profesjonalnej, wręcz urzędniczej rozmowy, którą prowadzi się licząc głównie na uzyskanie rzeczowych informacji o objawach, chorobach i lekach. A po takiej rozmowie, polegającej na spytaniu: "na jakie choroby przewlekłe się pan leczy? Jakie leki pani przyjmuje? Choruje pan na cukrzycę? Nadciśnienie? Przechodził pan zawał serca?" trzeba przejść do: "rozbierze się pan do badania." 
A na końcu całego procesu leczniczego mamy kolejną dawkę koniecznego zaufania. Zalecamy leki, dajemy skierowanie do specjalisty, na badania. My musimy zaufać i pacjent musi zaufać. Bez zaufanie się nie obejdzie. Jeśli my nie wzbudzimy zaufania, to pacjent nie weźmie leków, nie pójdzie na badania, a jeśli my nie zaufamy pacjentowi, to jak mamy go bezpiecznie wypisać? 
Ochrona zdrowia, by funkcjonować sprawnie, wymaga zaufania. Tak było zawsze i tak będzie. A my musimy o to zaufanie walczyć.

poniedziałek, 12 marca 2018

Atmosfera

W czasie specjalizacji byłam już na kilku oddziałach, na stażu podyplomowym również. Studiów nie liczę, gdyż jako student człowiek mniej udziela się w szpitalnym życiu, a częściej podpiera ściany i zbiera wywiady w dziesięciu na jednego pacjenta. Tak więc łącznie w samej pracy zwiedziłam dobre kilkanaście oddziałów czy klinik. 
I prawie wszędzie było podobnie, to znaczy gwarny korytarz, po którym biegali pacjenci, pielęgniarki, rodziny i znajomi chorych, lekarze i pozostały personel, w zależności od oddziału: opiekunowie, salowi, ratownicy, rehabilitanci, sekretarki. Na salach pacjenci siedzieli na łózkach, leżeli albo chodzili. Jeździły wózki z posiłkami, stoliki z lekami, łóżka z chorymi. Niektórzy chodzili do toalety, pchając za sobą stojaki z zawieszonymi kroplówkami. Działo się.
Wszystko tonęło w morzu hałasu, barw, chaosu. Tego dziwnego, zorganizowanego hałasu, jaki możliwy jest tylko w wielkich molochach pełnych ludzi. W tym wszystkim - ja. Mały trybik w machinie Medycyny. A ja bardziej lubiłam kilka godzin tego pędu niż dłużyznę dyżurów. 
Wiadomo, że na dużych oddziałach jest ta atmosfera wyraźniejsza i gęstsza niż w małych, czasem wręcz kameralnych. Spokojniej wydaje się być na niektórych klinikach, gdzie pacjentów jest mniej, ale za to więcej jest ciężkich i niechodzących. Wtedy życie biegnie ciszej i na salach, gdzie gromadzą się rodziny, przemykają pielęgniarki i lekarze. W nowych budynkach gdańskiego Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego ciszy przydaje też przestronność i sterylny wygląd pomieszczeń. Idąc długimi, szerokimi korytarzami nierzadko jest się samym i słyszy się tylko odległe kroki i szumy. 
Największe stężenie ciszy tkwi oczywiście na Oddziale Intensywnej Terapii, gdzie korytarze są wymarłe poza godzinami obchodu, gdyż pacjenci śpią, rodzin się nie wpuszcza, pielęgniarki i rehabilitanci zajmują się chorymi na ich salach. Tam człowiek przechodzi przez podwójne drzwi z magicznym guzikiem domofonu, mija krąg płaczących w milczeniu rodzin i dostaje się na Inny Świat Korytarza. Stamtąd wchodzi się na sale chorych, także nieme, jednak szumiące i dzwoniące licznymi urządzeniami, które utrzymują pacjentów przy życiu i monitorują ich stan. 
Na Internie również wielu pacjentów śpi, niektórzy nawet z mózgiem zniszczonym chorobami, uśpieni leżą aż do śmierci, jednak reszta leżących nadrabia rozmową, krzykiem, jękiem, stukotem stojaków od kroplówek, chodzików, lasek, stóp. Zaś my - personel - przydajemy temu miejscu swoim pędem tej niezwykłej atmosfery szpitala. Atmosfery, jakiej nie jest w stanie przedstawić żaden medyczny serial. ;)

piątek, 2 marca 2018

Dwadzieścia osiem godzin (SOR)

Godzina zero: siódma rano, wstaję z łóżka, jestem przymulona, a budzik bezlitosny.
Godzina pierwsza: docieram do pracy, przebieram się. Zaczynam funkcjonować.
Godzina druga: pierwsi pacjenci przychodzą, już jedną chorą mam zbadaną. SOR rozkręca pracę.
Godzina trzecia: poczekalni powoli się wypełnia, na razie leniwie.
Godzina czwarta: ktoś przychodzi, ktoś czeka. Kończę swoją "działkę", zaczyna badać koleżanka.
Godzina piąta: bada koleżanka, ja sprawdzam wyniki swoich pacjentów.
Godzina szósta: znowu ja badam. Wypisałam pierwszych chorych. Kogoś z przeziębieniem, kogoś z bólem brzucha bez zmian w badaniach. Reszta czeka.
Godzina siódma: kończę swoją działkę. Jeszcze jeden pacjent, który czeka w poczekalni. Reszta koleżanki.
Godzina ósma: znowu kilka osób wypisałam, pacjenci się cieszą. Dwie osoby przyjęłam na oddział.
Godzina dziewiąta: mam ciężkiego pacjenta, trzeba go szybko przyjąć do szpitala.
Godzina dziesiąta: badam nowych chorych, znowu kilka osób przyjęłam do szpitala, na szczęście nie wszystkich na Oddział Interny. Dwie osoby poszły na Oddział Kardiologii.
Godzina dziesiąta: złażą się. Nagle zakwalifikowali do nas kilka osób naraz. Badamy.
Godzina jedenasta: pierwszy dzisiaj pijany pacjent. Badamy, czując woń alkoholu.
Godzina dwunasta: minęło pół doby od wstania z łóżka. Badam dalej. Pacjenci nadal przychodzą licznie na SOR.
Godzina trzynasta: minęła połowa dyżuru. Kilka osób zalega nam w poczekalni, ktoś siedzi w gabinecie. Reszta czeka na wyniki badań.
Godzina czternasta: coraz mniej osób przychodzi na SOR. Badamy.
Godzina piętnasta: wypisujemy, kogo się da, jednak wiele osób nadal czeka na wyniki badań.
Godzina szesnasta: większość wypisana, kilka nowych osób dopiero kierujemy na badania. Będzie impreza w nocy.
Godzina siedemnasta: Północ. Jedna z nas idzie odpocząć, druga przyjmuje. Ja mam iść odpocząć, jednak mam trzy osoby do wypisania. Piszę wypisy.
Godzina osiemnasta: skończyłam wypisywać tych, co nie kwalifikują się do przyjęcia do szpitala. Jeszcze jedna osoba czeka na wyniki.
Godzina dziewiętnasta: wszyscy wypisani, kilka osób czeka na przyjęcia na oddział. Idę się zdrzemnąć.
Godzina dwudziesta: trochę przysnęłam, dzwoni budzik.
Godzina dwudziesta pierwsza: moja działka, przychodzi pacjent, przyjmuję.
Godzina dwudziesta druga: pojedynczy pacjenci się schodzą, badam, zlecam badania.
Godzina dwudziesta trzecia: w sumie mam na stanie tylko pięciu chorych. Dwoje czeka na przyjęcie na oddział, troje na wyniki.
Godzina dwudziesta czwarta: doba od wstania z łóżka. Ktoś przychodzi, badam.
Godzina dwudziesta piąta: koniec dyżuru! Zdaję pacjentów następnym dyżurnym.
Godzina dwudziesta szósta: chorzy przekazani następnym, pogadałam chwilę z lekarką z oddziału. Wychodzę do domu.
Godzina dwudziesta siódma: jestem w domu, zdejmuję ubrania, idę pod prysznic, wchodzę do łóżka. Jestem zbyt zmęczona, by zasnąć, mam mdłości.
Godzina dwudziesta ósma: zasypiam.