piątek, 15 lipca 2016

List do czytelników.

Drodzy czytelnicy

No więc powiem Państwu tak: jest lepiej. Nie cały czas, ale już nie będę w najbliższej przyszłości zamęczać Was moimi jękami. 

No więc: zwiększyłam sobie dawkę dwóch leków, nie jakoś drastycznie, ale zauważalnie. Poza tym przeanalizowałam swoją sytuację i poczyniłam pewne mgliste jeszcze, ale realne plany na przyszłość. W każdym razie - jest lepiej.

A żeby nie było tylko o mnie. Mam na oddziale panią, lat... trochę ponad trzydzieści. Wątroba zniszczona alkoholem. Ciągnę ją za nogi z "tamtej strony", a pani jest raz to lepsza, raz to gorsza. Dziś rano: śpiąca, ledwo dająca się wybudzić, nie odpowiadająca na pytania. Po południu, gdy upuszczałam płyn z jej brzucha, całkiem sensownie mówiąca. Śpiączka wątrobowa - nasz śmiertelny wróg.
Swoją drogą tego płynu ja upuściłam jej w sumie trzy litry, ale razem z dyżurnymi zeszło około dziesięciu litrów. W przeciągu tygodnia. Tyle zdołało się naprodukować przez te parę dni. I nie wypłynęło wszystko, pani, powiedzmy, Alicja, ma nadal duży, okrągły brzuch.
Pomijając to, pani Alicji popsuły się też nerki. Nie dopiła, nie nawodniłam jej dostatecznie, trochę straciła w obrzękach, trochę poleciało do brzucha. Teraz leję w nią litrami płyny - płuczę nerki. Czy dam radę? Czy te dwa małe, brunatne narządy naskoczą i zadziałają, jak należy? Tego nie da się przewidzieć.
Szkoda mi pani Alicji. Tak jej się potoczyło życie. Czy to jej wina? Czy kogoś innego? Pewnie różnych ludzi, przypadków. Tak samo jak los pana Mieczysława, który musiał dzisiaj jechać na rentgen płuc i któremu - krzycząc, gdyż pan Mieczysław jest prawie głuchy - musiałam wyjaśniać, że ma leżeć na plecach. Wyjaśniłam, o dziwo. Panie z transportu wewnątrzszpitalnego pochwaliły mnie, twierdząc, że muszę zawsze z nimi jeździć, gdy będą miały trudnych pacjentów do przewiezienia.
Tak i los pana Andrzeja był zbitkiem nieszczęśliwych przypadków i nie-przypadków. Aż w końcu dziewięćdziesięcio-trzyletnia żona nie była się w stanie nim opiekować i pan Andrzej pojechał do szpitala z zapaleniam płuc, odwodnieniem, bez większego kontaktu słownego. 
i wszyscy ludzie, moi pacjenci... Każdy z nich jest zawiłą, a jakże ciekawą historią. Każdy z nich ma za sobą rodzinę, dzieciństwo, znajomych, swoje choroby, nałogi, drobne grzeszki, które wpłynęły na to, że znalazł się tu, pod moją opieką, na białym, metalowym i - paskudnym - szpitalnym łóżku. Jedynę, co mogę dla tych ludzi zrobić, to wypełnić bezlitosną, białą płachtę karty zleceń i, co może nawet ważniejsze, z nimi porozmawiać.

wtorek, 5 lipca 2016

Gdzie mnie zechcą?

Dziś jak zwykle raczej mało żwawym krokiem podreptałam do pracy, odsiedziałam swoje na odprawie, nasłuchując tylko, czy moi pacjenci nie gorączkowali i w ogóle czy się z nimi nic nie działo, potem usiadłam w dyżurce, przeglądałam papiery... nudy, nie? I nagle wpadła do nas ordynator, zachwycona, i mówi, że mamy wszyscy młodsi rezydenci iść na sekcję zwłok.
Sekcji widziałam w swoim życiu parę, a to na patomorfologii, a to na medycynie sądowej, ale na specjalizacji, w naszym małym szpitalu jeszcze nie. Poupychaliśmy więc do kieszeni pieczątki i stetoskopy i przeszliśmy brzydkimi, obdrapanymi, wąskimi korytarzami - w sam raz na tło wydarzenia, które miało mieć miejsce - do Zakładu Patomorfologii. 
Tam czekały na nas dwa rozbebeszone ciała, obaj denaci byli starszymi mężczyznami, obaj bladosini, oskalpowani, martwi. Stanęliśmy przy drugim z mężczyzn, którego akurat miał na warsztacie patolog, i obserwowaliśmy, jak ten wyciąga narządy, które technik obmywał wodą, ogląda je, kroi na kawałeczki i omawia. Stałam najbliżej, ze względu na słaby wzrok, ale też i ciekawość, której nigdy mi nie brakowało. Widziałam każdą gąbczastą tkankę ciachaną w paski stalowym nożem.
Oprócz wrażeń, jakie towarzyszą sekcji zwłok (a towarzyszą, czy się tego chce, czy nie, czy się jest studentem, czy lekarzem), wyniosłam stamtąd jeszcze jedną ciekawą informację: pan patolog też był kiedyś na internie, ale zrezygnował i został patologiem. Może więc... może więc skoro ja nie nadaję się na internistę, powinnam po prostu dać sobie spokój, wynieść się stamtąd z bagażami i pójść na coś zgoła innego? Ciekawe, co by powiedziała szefowa. Pewnie by mnie poparła, z ulgą, że wreszcie na zawsze opuszczam jej oddział.
W ogóle to już ostatnio było lepiej, już byłam całkiem na zerze, a nawet na plusie, maleńkim, cudownym plusiku, a dzisiaj znowu spadłam w dół... Ale dzisiaj miałam powód. Po prostu nie po drodze mi z tą interną. Zawsze coś zrobię źle. Gdy wczoraj cieszyłam się - o tak, byłam całkiem zadowolona! - że nazlecałam pacjentom potrzebnych badań, pozałatwiałam wszystkie papiery, szefowa dziś uświadomiła mnie brutalnie, że a tu nie zleciłam jeszcze rentgena, a powinnam, a tu nie spytałam o to, o tamto. I najgorsze jest to, że ona ma rację. Że ja naprawdę jeszcze nie ogarniam tego, co dzieje się na tym oddziale. 
Cóż, a może zmienić drużynę? Iść na coś, gdzie przyjmą mnie taką, jaka jestem?