niedziela, 23 maja 2021

Ten dzień, kiedy runęły mury (to z poprzedniej hospitalizacji)

Wyszłaś z budynku. Ktoś otworzył przed tobą białe drzwi, a ty przekroczyłaś próg i tak to jakoś poszło. Już nie należałaś do TAM, teraz byłaś na zewnątrz. Natychmiast zerwana została więź z ludźmi, pacjentami. Chciałaś napisać do rodziców, ale nie miałaś odwagi. Magnolia była w pracy. 

Świeciło słońce, na czystym niebie widać było jedynie poblask jego promieni. Dookoła panowała cisza, jedynie trawy szumiały lekko mimo braku wiatru. Budynki szpitala psychiatrycznego w okropnych pastelach trwały niczym monumenty przeszłości. Tam, za ścianami życie toczyło się tu i teraz, nikt nie myślał o wyjściu tak na serio. Oczywiście, ludzie snuli plany, prosili lekarzy o wypis, ale wolność była tak nierealna, tak nieokreślona, że nie było sensu zbyt twardo stąpać po trawiastej ziemi. 

Pod butami czułaś chodnik, na twarzy ciepło. W rękach trzymałaś cały swój dobytek z ostatnich tygodni, niczym turysta wracający z dalekiej podróży. Miałaś przy sobie też schowane głęboko klucze do mieszkania i bilet na autobus. 

Nabrałaś głęboko powietrza, uśmiechnęłaś się wyćwiczonym grymasem. Jeszcze nie czułaś emocji, było za wcześnie, ta chwila jednak tego wymagała. Poprawiłaś torby na ramieniu i w dłoniach. Byłaś gotowa? Tak. Nie. Chyba. 

Krok za krokiem, lewa, prawa, lewa, prawa, zmierzałaś ku szlabanowi. Za ten szlaban nie wolno było wychodzić nikomu z pacjentów, nawet tym, których wypuszczano na spacery niczym stado owiec na łąki poza zagrodą.

- Dzień dobry – przywitałaś się ze światem.

Świat nie odpowiedział na głos, ale czułaś tę odpowiedź w sobie i dookoła siebie. Boska przyroda dawała ci znak: wracasz do domu.

- Dziękuję – szepnęłaś pod maseczką.

Koronawirus, jak dawno nie miałaś z nim do czynienia! Pandemia szalała, ale ciebie to nie dotyczyło, ty byłaś chroniona murem, kratami w oknach i brakiem odwiedzin. 

Minęłaś szlaban. Strażnik nawet nie spojrzał na ciebie ze swojej kanciapy. Ulica mijała cię powoli, zaś chodnik szarzał, byś odróżniła go od żółto-niebieskiego linoleum na oddziale. Sięgnęłaś do kieszeni – klucze są. Dowód osobisty, karta płatnicza, telefon. Reszta jest nieważna. Przecież te koszulki i spódnice nadal pachniały szpitalem. 

Rozejrzałaś się, szukając jeszcze raz tęczowego blasku naszej gwiazdy. Słońce świeci. Chodnik szarzeje. Trawa szumi. Strażnik obserwuje. Szlaban chroni. Chmur nie ma. Samochody stoją. Czujesz pewien niepokój.

A jeśli to wszystko jest snem? Jeśli nie wyszłaś ze szpitala? Jeśli nigdy do niego nie trafiłaś? Jeśli ten cały koszmar zacznie się od nowa? Dotknęłaś twarzy: jest. Znowu te myśli. Nigdy tak naprawdę się ich nie pozbyłaś. Mimo leków nadal ktoś obserwuje, idzie za tobą. Nadal życie jest snem. Tabletki tylko przytłumiały te objawy, zakrywały je. Ale myśli ciągle tkwiły gdzieś głęboko między skórą a oponą twardą mózgu. 

Byłaś marzycielem.

Postawiłaś kolejny krok. Wolny krok. Nieśmiały. Nagle zatrzymały się przy tobie dwie blondwłose kobiety, przybyłe nie wiadomo skąd, jakby z Niebios. Czyżby?

- Może zawieźć panią do domu? - zaproponowała blondynka numer jeden.

- Jesteśmy samochodem – to blondynka numer dwa.

Przytaknęłaś, wsiadłaś do auta po raz pierwszy od dwóch miesięcy. Byłaś marzycielem, ale na ludzkiej ziemi. 

poniedziałek, 3 maja 2021

Biel

Oddziały szpitalne są białe. Biali lekarze chodzą wśród białych ścian, biała pościel i białe łóżka z bladymi pacjentami. Biel w głowie tych pacjentów. Niektórzy widzą przez chwilę tylko taką biel, nic innego, a potem neurony wybuchają barwami. Kalejdoskop.

Pociechą w tej bieli są kolorowe słodycze, przemycana czekolada z paczek od rodziny, na którą już przy wejściu czają się współpacjenci. Słodycz,, biel cukru, wina duszy. Na neuroleptykach cukier i cukierki są bezcenne. Ale nie wolno. 

Nie jem slodyczy, mój żołądek jest niewinnie różowy, tylko raz koleżanka dała mi batonik, ponieważ widziała, że schudłam na szpitalnym wikcie. Nie lubię tutejszego jedzenia, przyjaciółką i chłopak ślą dobrą strawę. Kolorowe smoothie, delikatny miąższ bananow i mango.

Jedyna biel, jakiej się wyzbyłam i to podczas poprzedniej hospitalizacji, to mleko. Piłam do kawy, nawet litr dziennie, a przestałam pić w ogóle, bo trzeba trzymać w lodówce, a chorzy podppijają. I to prosto z butelki. Jak cię nie lubią, wypiją całe, zostawią tylko troszkę, ale ze swoimi opryszczkami.

Teraz oglądam biel skóry, która nie widziała słońca od wielu dni. Ostatni spacer w zeszłym tygodniu, stadko białych, zbladłych owiec o pokrytych sierścią nogach. Nie mam maszynki do golenia, nie wolno, chociaż ja się nie cięłam, nie chcę śladów. Chodziliśmy po ścieżkach i chodnikach, by zatęsknić za takimi spacerami i zdrowieć, spiesząc się do wyjścia.

Pojutrze do domu.