środa, 20 kwietnia 2016

Szesnaście godzin.

Wychodzę z gabinetu lekarskiego o godzinie piętnastej piętnaście, schodzę brzydką, beżową klatką schodową do sutereny, gdzie na końcu ciemnego korytarza jest duże pomieszczenie wypełnione stalowymi szafkami. Znajduję tę numer zero zero dwa i otwieram małym, czarnym kluczykiem. Kurtka i buty - moja oznaka wolności. 
Przebieram się w codzienne ciuchy i wchodzę - wbiegam niemalże - na parter i zmierzam do przeszklonych drzwi. Moją głowę z brązową kitką owiewa chłodny wiatr przemieszany z jasnymi promieniami popołudniowego Słońca. Jestem na zewnątrz dużego, białego budynku, który z nieskrywaną radością zostawiam z tyłu. Nie oglądam się za siebie. 
Na przystanek po chwili podjeżdża autobus, do którego wsiadam i jadę do najbliższego centrum handlowego. Szybkie zakupy i już jadę dalej. Po godzinie stania w korkach i kolejkach do kasy jestem w domu i gotuję obiad. 
I wtedy odliczam: godzina szesnasta, pracę zaczynam o ósmej. Zostało szesnaście godzin. Szesnaście godzin wolności, różu, puchu i szczęścia. Jedzenia białych Michałków, picia kawy z mlekiem i pisania na blogu. Robię sobie więc tę kawę, rozkładam na stole Michałki, włączam komputer i zaczynam celebrowanie moich cudownych szesnastu godzin.

Jak będzie wyglądał następny dzień? Zapewne tak samo jak wszystkie poprzednie od pięciu miesięcy, no może z wyłączeniem weekendów: zwleczenie się z łóżka po trzech drzemkach, zimny wiatr na zewnątrz i ciepło autobusu, ciemność zagrzybiałej szatni, cichy głos lekarza czytającego raport z dyżuru na odprawie. 
I znów odliczanie: siedem godzin i trzydzieści pięć minut czasu określonego w umowie o pracę. Czas Do Pierwszej Kawy i Po Pierwszej Kawie. I praca, którą już tu opisywałam nie raz.

A potem wychodzę z gabinetu lekarskiego o godzinie piętnastej piętnaście...

wtorek, 12 kwietnia 2016

Ileż można?

Dostałam dziś kwietniowy Opierdol Miesiąca. Marcowy był... no tak, w marcu. Tym razem poszło o niedoczytanie czegoś w opisie radiologicznym. A nawet nie tyle niedoczytanie, bo doczytałam, ale nie zinterpretowałam tego jako patologii, tylko jako stan po przebytym zabiegu. I tu był błąd. No i się zaczęło. 
Generalnie rozchodzi się o to, że szefowa zagroziła mi miesiąc temu usunięciem ze specjalizacji, jak nie zacznę robić postępów. Uważałam, że postępy robię, nawet nie krzyczała już na mnie ostatnio, leki przepisywałam jak trzeba, zlecałam potrzebne badania. No ale. Po dzisiejszym dniu nie wiem, co o tym myśleć. Na razie nie wyznaczyła mi deadline'u na ogarnięcie się, ale nie wiem, nie wiem. Modlę się, by nie spełniła swojej groźby.
Koleżanka z roboty siedziała w dyżurce i udawała, że nie słucha, co było mimo to dość poniżające. Ona sama razem ze mną była na początku niepewna, wahała się, czy to aby na pewno dobra droga. Teraz szefowa ją lubi, a mnie... no mnie nie. I nie wiem już, co robić, by coś się zmieniło. Być bardziej uważna? Więcej się uczyć? I tak siedzę w domu i się uczę wieczorami. Ileż można?!
Nie wiem, czy wystarczy mi tabletek, by było lepiej. Na razie poratowałam się ciasteczkami, swoje leki wzięłam, zobaczymy, czy to pomoże. Na koniec dnia pozostawiłam sobie swój stały "ostatni ratunek": telefon do mamy. Mama zawsze mnie wspiera w takich sytuacjach, wie o wszystkim. Na razie wypłakuję się na blogu.
Tak, to, co mi pozostało, to pisanie.