Drodzy czytelnicy
No więc powiem Państwu tak: jest lepiej. Nie cały czas, ale już nie będę w najbliższej przyszłości zamęczać Was moimi jękami.
No więc: zwiększyłam sobie dawkę dwóch leków, nie jakoś drastycznie, ale zauważalnie. Poza tym przeanalizowałam swoją sytuację i poczyniłam pewne mgliste jeszcze, ale realne plany na przyszłość. W każdym razie - jest lepiej.
A żeby nie było tylko o mnie. Mam na oddziale panią, lat... trochę ponad trzydzieści. Wątroba zniszczona alkoholem. Ciągnę ją za nogi z "tamtej strony", a pani jest raz to lepsza, raz to gorsza. Dziś rano: śpiąca, ledwo dająca się wybudzić, nie odpowiadająca na pytania. Po południu, gdy upuszczałam płyn z jej brzucha, całkiem sensownie mówiąca. Śpiączka wątrobowa - nasz śmiertelny wróg.
Swoją drogą tego płynu ja upuściłam jej w sumie trzy litry, ale razem z dyżurnymi zeszło około dziesięciu litrów. W przeciągu tygodnia. Tyle zdołało się naprodukować przez te parę dni. I nie wypłynęło wszystko, pani, powiedzmy, Alicja, ma nadal duży, okrągły brzuch.
Pomijając to, pani Alicji popsuły się też nerki. Nie dopiła, nie nawodniłam jej dostatecznie, trochę straciła w obrzękach, trochę poleciało do brzucha. Teraz leję w nią litrami płyny - płuczę nerki. Czy dam radę? Czy te dwa małe, brunatne narządy naskoczą i zadziałają, jak należy? Tego nie da się przewidzieć.
Szkoda mi pani Alicji. Tak jej się potoczyło życie. Czy to jej wina? Czy kogoś innego? Pewnie różnych ludzi, przypadków. Tak samo jak los pana Mieczysława, który musiał dzisiaj jechać na rentgen płuc i któremu - krzycząc, gdyż pan Mieczysław jest prawie głuchy - musiałam wyjaśniać, że ma leżeć na plecach. Wyjaśniłam, o dziwo. Panie z transportu wewnątrzszpitalnego pochwaliły mnie, twierdząc, że muszę zawsze z nimi jeździć, gdy będą miały trudnych pacjentów do przewiezienia.
Tak i los pana Andrzeja był zbitkiem nieszczęśliwych przypadków i nie-przypadków. Aż w końcu dziewięćdziesięcio-trzyletnia żona nie była się w stanie nim opiekować i pan Andrzej pojechał do szpitala z zapaleniam płuc, odwodnieniem, bez większego kontaktu słownego.
i wszyscy ludzie, moi pacjenci... Każdy z nich jest zawiłą, a jakże ciekawą historią. Każdy z nich ma za sobą rodzinę, dzieciństwo, znajomych, swoje choroby, nałogi, drobne grzeszki, które wpłynęły na to, że znalazł się tu, pod moją opieką, na białym, metalowym i - paskudnym - szpitalnym łóżku. Jedynę, co mogę dla tych ludzi zrobić, to wypełnić bezlitosną, białą płachtę karty zleceń i, co może nawet ważniejsze, z nimi porozmawiać.