niedziela, 15 listopada 2020

Podstarzała rezydentka, czyli medycyna rodzinna po trzydziestce

 Odliczając czas hospitalizacji, rezydentką medycyny rodzinnej jestem już dziewięć miesięcy. To dużo czy mało? Chyba mało - w porównaniu do trzech lat na internie i półtora roku kulania się po POZ-ie i NPL-u bez specjalizacji. Dużo zaś jeśli chodzi o ponowne poznanie smaku bycia lekarzem rezydentem.

Załatwianie staży, kursów, ogarnianie systemu monitorowania kształcenia... Nie idzie mi to ciężko, mam przecież doświadczenie, jednak czuję się na powrót jak studentka, uczniak. Z jednej strony ułatwia to dokształcanie, zmusza do wysiłku, z drugiej czasem na stażach traktowana jestem jak lekarz gorszej kategorii. 

Sama medycyna rodzinna? Strzał w dziesiątkę. Po raz pierwszy czuję się na swoim miejscu, idę do pracy z chęcią, a nie z płaczem. Lubię pracować z pacjentami, a wielu pacjentów zdaje się lubić mnie. Oczywiście zdarza się nie złapać flow z niektórymi - ci po prostu do mnie już nie przyjdą. Albo przyjdą, gdy przypili ich nagła potrzeba.

Wady? Oczywiście. Papiery, roszczeniowość, stawka kapitacyjna, pewnie i inne się znajdą. Ale najwyraźniej zalety przeważają, skoro jeszcze w tym siedzę.

Na razie zostaję, co potem - nie wiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz