Dzień
pierwszy
Dom.
Pokój. Czerwony dywan we wzorki, biała kulka pod sufitem z
ostatnią, pozostałą żarówką, jasne biurko i łóżko. Duże
łóżko, dwuosobowa kanapa, nigdy nie składana. Pojedyncza szafka
na ubrania. Laptop.
Na
środku Emilia. Na dywanie, między łóżkiem a szafką. Myślała
tylko o jednym: że gdy przepali się ta ostatnia żarówka, gdy w
pokoju zapadnie mrok, to ona zginie. Jeśli nie umrze ze strachu, to
przyjdą jakieś bliżej nieokreślone demony.
Noc.
Bała się nocy. Już od dawna, już od lat, ale tego wieczora bała
się bardziej niż wcześniej. Noc przysyłała cienie. Zwłaszcza
długa, styczniowa noc. Taka jak ta.
Za
tydzień miała egzamin. Musiała się uczyć. Książka leżała
tam, gdzie zwykle, na kanapie, laptop na biurku wyświetlał kolorowe
obrazki mające zawierać wiedzę.
W głowie Emilii było pusto. Nie było wiedzy, nie było daty
egzaminu, która przypominałaby o zbliżającym się deadlinie, nie
było następnego poranka. Była tylko zimna, styczniowa noc.
Wstała.
Zgłodniała już trochę, ale droga do kuchni uwzględniała
oglądanie drzwi do pustego pokoju współlokatorki. Ukazywała
samotne życie Emilii w pełnej krasie, w całej rozciągłości.
Bała się tego, że cokolwiek stanie się w tym mieszkaniu, a mogło
stać się coś złego, zostanie zapomniane. Wiedziała, że jeśli
tu umrze, nikt nie dojdzie, co się stało. Chyba że umrze z własnej
woli.
Wzięła
laptopa z biurka i zaniosła na łóżko. Uczyć się, uczyć się,
uczyć się. Oglądała litery na barwnych prostokątach slajdów.
Dziwne litery. Litery tworzyły słowa, a słowa... Słowa nie miały
znaczenia. Niektóre były dziwne, inne proste. Ale wiedza wypływała
z komputera, leciała w przestrzeń i znikała gdzieś za chmurą
oddechu. Nie docierała do oczu, nie płynęła szlakami nerwowymi,
nie rejestrował jej mózg.
Po
godzinie się poddała. Zatrzasnęła laptopa, wzięła w rękę
piżamę i poszła wziąć prysznic. Chciała zasnąć. Wiedziała,
że nie będzie to proste, że ciemność już zaciera swoje zimne
dłonie na myśl o niej, ale musiała. Za tydzień egzamin.
Dzień
drugi
Gdy
otworzyła oczy, było wczesne popołudnie. Wstała, włożyła
koszulkę wziętą z góry stosu i poszła zrobić sobie zwyczajową
kawę z mlekiem. Śniadanie. Laptop i książka jak wyrzut sumienia
czekały, aby wwiercać jej się w mózg ze swoją wiedzą.
Wypiła
kawę, nałożyła grubą kurtkę i wyszła. Zaczęła się gra.
Ulica
jak GPS wyznaczała jej drogę. Szara wstęga chodnika otoczona
szarymi ścianami domów, by nie pomyliła trasy. Krok za krokiem
przesuwała ten świat względem nieruchomej siebie. Nagle pojawił
się przed nią sklep. Weszła do środka i idąc na pamięć swoim
stałym zygzakiem, zgarniała tylko jedzenie. To samo, co zawsze. Do
kasy oczywiście kolejka. Stała, dzierżąc swoje niewielkie zakupy.
Pięć minut. Dziesięć. W końcu jej kolej. Z rękami w kieszeniach
czekała, aż kasjerka zeskanuje produkty.
Z
wypchaną torebką pokonała trasę wiodącą do domu. Do wynajętego
pokoju raczej, bo jak o domu to o tym mieszkaniu nie myślała.
Pokroiła
ser w kostki, mleko schowała do lodówki, paczkę orzechów rzuciła
na łóżko. Teraz nauka. Otworzyła laptopa. Znowu rzędy słów.
Skupiła się. Kostka sera – jedno zdanie. Zrozumiane. Druga
kostka, trzecia. Kolejny slajd. Informacje wpływały do jej głowy
wąskim strumyczkiem i opadały gdzieś na dno czaszki, a ona czuła
się wypełniona wiedzą, przelana, utopiona.
Włączyła
pasjansa. Rundka. Druga, trzecia, ewentualnie siódma. Godzina
zleciała, ser się skończył. Poszła po orzeszki w cieście.
Najpierw zawsze wyjadała pół skorupki z orzechem, a resztę ciasta
zostawiała. Orzeszek – słowo. Po kilku slajdach na biurku
zgromadziła się górka skorupek. Zjadła. To było najlepsze.
Godzina nauki. Kawa.
Wieczór?
Tak jak wczoraj. Chociaż nie na dywanie, tym razem na łóżku. I
noc. Potem noc. Noc zawsze przychodzi. To była niestety prawda.
Dzień
trzeci
Dziś
wstała wyjątkowo wcześnie. W południe. Jasnobrązowa kawa
wypełniła jej głowę i poranek. Nałożyła spodnie i bluzę,
przeczesała niemyte od trzech dni włosy. No nie, tak do sklepu
średnio iść. Związała je w tłustą kitkę.
Przeliczyła
drobne w torebce. Będzie na ser i mleko, ale na orzeszki nie
starczy. No nic, zapłaci kartą. Bała się, że karta nie zadziała,
że spłonie ze wstydu, gdy na terminalu wyświetli się nienawistny
napis. Ale co robić, nie chciało jej się wypłacać z bankomatu. A
może jednak? Pięćdziesiąt złotych?
Ostatecznie
wypłaciła. Strach przed upokorzeniem był zbyt duży. Wróciła z
kawałkiem sera, litrem mleka, orzeszkami i jogurtem. Jakaś
niecodzienność w codzienności. Może uczci to nauką.
Jednak
nauka nie przychodziła. Slajdy wywoływały jakieś niezrozumiałe
uczucie. Złe uczucie. Kilka rundek pasjansa. Wstała. Może posłucha
muzyki i się odpręży? Będzie łatwiej potem czytać rzędy zdań.
Godzinka
muzyki, podczas której słuchała zapętlonych dwóch piosenek, i
zasiadła z powrotem do slajdów. Za dużo ich. Przeniosła się na
łóżko i otworzyła książkę. Podręcznik był niezły,
tłumaczony z amerykańskiego pierwowzoru, więc napisany dość
łatwo i przystępnie. Z trudem, z wysiłkiem, spociwszy się
niemalże, przebrnęła przez konieczny do egzaminu rozdział. Reszta
może poczekać.
Spojrzała
przez okno. Wieczór. Znów. Ciemność. Niknący w czerni granat
nieba. Przy ostatniej żarówce czekała na zbawienie snu.
Dzień
czwarty
Za
cztery dni egzamin. Jeszcze nie otworzyła oczu, a już była tego
świadoma. Dziwny sen. Męczący jak jawa. Poranna kawa na
rozluźnienie. Spodnie i bluzka. Mycie włosów. Z twarzą oblepioną
mokrymi strąkami wypiła kupiony wczoraj jogurt. Bananowy smak.
Dzisiaj
inny sklep. Galeria handlowa, masa anonimowych ciał. Szła tak, by
mieć przestrzeń. Duży sklep, migające kolory produktów. Półka
serów, tak wielki wybór. Wzięła dwa. I orzeszki, inne niż
zwykle. Dziś bez mleka, jeszcze zostało. Z wypchaną torebką
weszła do mieszkania. Jeden ser do lodówki, drugi na obiad. Do
obiadu kawa.
Kilka
rundek pasjansa i otworzyła slajdy. Temat. Wpisała w wyszukiwarce
słowa kluczowe. Znalazła filmik, na którym mężczyzna omawia to,
co potrzebne do egzaminu. Słuchała. Mężczyzna miał miły głos.
Z tą bazą wiedzy kolejne podejście do slajdów. Jeden slajd –
cztery kostki sera. Drugi slajd – trzy. Trzeci – pięć. Przy
czwartym zabrakło sera. Dzięki orzeszkom skończyła prezentację.
Dziś tak wiele zrobiła!
Ciemność
wieczoru złagodził drugi ser. I muzyka. Ten sam kawałek, co
wczoraj. Potem znowu noc. Pojedyncza żarówka.
Dzień
piąty
Trzy
dni. Trzy, dwa, jeden, start. Południowe słońce rozświetlało
pokój, zabierając demony nocy. Wyszła z łóżka. Nie ma czystej
bluzki. Wzięła koszulkę i okryła się swetrem. Sweter gryzł,
skóra swędziała. Trzeba będzie wytrzymać.
Czajnik
bulgotał cicho, zapowiadając kawę. Butelka z resztką mleka stała
na kolorowej ceracie. Pusta lodówka. Jakieś słoiki współlokatorki
porozstawiane na półkach. Emilii – nic. Tylko mleko i kawa.
Może
zjeść dziś mięso? Więc inna galeria handlowa, inny sklep.
Anonimowe ciało Emilii wśród ludzi bez twarzy. Kombinat wysysający
pieniądze z bezwładnych mózgów. Mleko, ser i pulpety w słoiku. W
sosie grzybowym.
Wróciwszy
do domu, mleko postawiła do lodówki, słoik na stole. Patrzyła na
brązowawą zawartość. Mięso? Może mięso. Widelcem podważyła
wieczko. Otworzyła. Zapach sosu grzybowego po chwili dotarł do jej
nosa. Wzięła z szafki głęboki talerz i wydłubała z pojemnego
słoika cztery pulpety i trochę sosu. Nie lubiła, gdy jej danie
pływało. Resztę wyrzuciła. Talerz do mikrofalówki. Dwie minuty.
Przemieszała. Dwie minuty. Gorące.
Najedzona
pulpetami zasiadła do komputera. Pasjans. Raz, dwa, trzy. Trzy
wygrane. Cztery. Przegrana. Dwie wygrane. Więc slajdy. Reszta
orzeszków z wczoraj. Garść – slajd. Potem same skorupki w
nagrodę.
Po
czternastu slajdach porzuciła ostatnią garść orzeszków i poszła
po ser. Dobry ser pleśniowy. Pokroiła w kosteczki. Sześć slajdów.
Koniec sera. Cztery slajdy. Koniec orzeszków. Pasjans.
Znów granat nieba i
szarość pokoju. Szarość pokoju jak szarość mózgu. Aż
w jej oczach zsiwiał wzrok.
Zapaliła jedyną żarówkę. Nadal świeciła. Była dumna z efektów
swojej dzisiejszej pracy. I przerażona ogromem wiedzy, której
jeszcze nie wchłonęła. W nocy muzyka. Muzyka, ciągle ten jeden
kawałek, potem sen.
Dzień
szósty
Zbudził
ją męczący sen. Ulga. Złe sny, pogoń, stres, kłótnie. Teraz
tylko ona, jej łóżko, dzień. Sekunda spokoju i myśl o egzaminie.
Pojutrze. Spuściła bose stopy na podłogę. Trzeba obciąć
paznokcie u nóg. W piżamie poszła po nożyczki i ścięła je tuż
przy samej skórze. Włosy – znów nieświeże – związała w
kitkę. Spodnie, koszulka i sweter z wczoraj. No i kawa z mlekiem.
Wyjątkowo
nie chciało jej się jechać do sklepu. Iść do spożywczego w
pobliżu? Bała się. Tam trzeba mówić do kobiety za ladą. Nie.
Jest niewielki sklepik trochę dalej. Poszła. Serek topiony zamiast
zwykłego, zupka w proszku, ciastka zamiast orzeszków. Z torebką
pełną dóbr wróciła do domu.
Nie
miała dziś siły. Wczorajszy dzień ją wyczerpał. Zaczęła od
muzyki. Dziwne rzeczy przychodziły jej do głowy. Refren, refren,
refren, cofnij, refren. Nie, może pasjans. W końcu, zniechęcona,
zasiadła do komputera. Pustka w głowie. Wielkie nic. Nic
nieznaczące słowa.
Odczuwała
to. Brak umysłu. Słyszała delikatny szum próżni w czaszce.
Okruszki wiedzy spadały w dół na lśniącą posadzkę gdzieś w
okolicach zębów, tak jak okruszki orzeszków w cieście lądowały
na podłodze.
Czekała
na noc. Bała się. A noc zbliżała się nieuchronnie. Słońce na
niebie, świecąc, zachodziło. Laptop otwarty, by dać cień
światła, gdy zgaśnie jedyna żarówka. W domu cisza, tylko kroki
sąsiadów, coś w ścianach. I jej kroki. Chciała zmierzyć się z
ciemnością. Nie miała siły. Przykryła się kocem. Beżowa
ściana, biały sufit. W głowie tysiąc myśli. Nagle. Wielki wir.
Zrobiłaby wszystko, nie robiąc nic.
Późny
wieczór, już dawno po zmroku. Wstała, by zjeść ser. Coś w
internecie i ser, chwila spokoju. A potem można spróbować zasnąć.
Dzień
siódmy
Było
już późno. Wylegiwała się znowu zbyt długo. Dziękowała
uczelni za ferie. Mimo egzaminu. Jutro, jutro, jutro.
Nie
kupiła wczoraj mleka. Skończyło się. Czarnej kawy nie wypiłaby.
Do sklepu poszła głodna. Głodna i zła. Tło przesuwało się
wokół niej. Samochody z lekkim szumem mijały i ją, i przestrzeń.
Na nie trzeba uważać. Zastanawiała się, jakie to uczucie zginąć
pod kołami. Sklep. Znów jej ulubiony. Mleko, ser, orzeszki i
kolejka do kasy. Za nią ludzie. Prawie jej dotykali. Stanęła
bokiem, żeby mieć przestrzeń.
Musiała
coś zrobić przed egzaminem. Przewertowała pamięć. Co wie, czego
nie. W internecie wyszukiwała ważne hasła. Internet lepszy niż
slajdy. Krótkie zdania rozumiała. Konkret.
Nie
wiedziała, czego bała się bardziej –
egzaminu czy nocy. Chyba nocy. Egzamin można poprawiać. Nie
obchodziło jej, czy i na ile zda. Ale obchodziło, że musiała
rozmawiać z jakąś obcą kobietą, uśmiechnąć się do niej i
spokojnym głosem wyjaśniać fakty, których znaczenia nie znała.
Jedyna
żarówka nadal świeciła. Ale laptop też, na wszelki wypadek. Noc.
Dzień
ósmy
Wstała
ledwo, ale dała radę. Wczesna godzina. Dla niej noc. Z szafy
wyciągnęła białą bluzkę i czarną spódnicę. Rajstopy. Buty na
obcasie. Nie, szpilek nie weźmie. Nie w zimie. Włożyła zwykłe
buty. Nastawiła wodę na kawę. Kurtka, uczesać włosy, kitka,
szalik. Kawa z mlekiem. Wyszła z domu.
Droga
na uczelnię. Tramwaj, kilka przystanków. Nieruchomy pokój pełen
ludzi w przesuwającym się świecie. Stała, trzymając się drążka.
Na razie nie musiała się uśmiechać. Mogła, zamknięta w
przestrzeni wypełnionej jej powietrzem, po prostu się bać.
Egzamin. Dzień zero.
Trzy
znajome. Mówią. Rozmawiają. Emilia z boku udawała istnienie. Nie
wiedziała, o czym rozmawiały tamte, ważne, że nie zakłócały
jej bezmyśli. Jej powietrza. Podeszła bliżej.
–
Cześć.
–
Cześć, jak tam?
Umiesz? Z czego się uczyłaś?
Potok
pytań, na który nie była przygotowana. Strach, niechęć. Uśmiech
numer pięć.
–
Coś tam umiem, ale
nic nie wiadomo.
W
końcu przyszła kobieta i kazała im wejść. Usiadła z brzegu.
Pusty mózg. Przed oczami zamazane litery ze slajdów. Pytania.
Odpowiedzi. Coś mówiła. Wiedziała, że kobieta jej nie polubiła.
Przeszkadzała jej zbyt obcisła spódniczka, rozwiane przez wiatr,
wyłażące z kitki włosy, brak makijażu, niedokończona nauka. Ale
postawiła trzy. Małe, piękne trzy. Magda wyszła. Nie będzie
musiała już nigdy więcej oglądać tej kobiety i tego miejsca.
Nigdy.
Wróciła
do domu i poszła spać. Dziwny sen. Wstała wieczorem, w czerni
pokoju. Zapaliła żarówkę. Ferie, wolne. Nie musiała się już
uczyć. Muzyka. Pewien rodzaj ulgi. Przetrwa tę noc.
Dzień
siedemdziesiąty czwarty
Wstaje
rano i przeciąga się. Rozczesuje umyte wieczorem włosy, nakłada
makijaż. Wyprane spodnie, pasująca bluzka. Woda na kawę gotuje
się, brązowy proszek w kubku, mleko w butelce, mała tabletka na
stole. Wszystko razem.
Współlokatorka
coś mówi, Emilia odpowiada. Idą na tramwaj. Uczelnia. Siadają obok
siebie. Przychodzi ciemnowłosa kobieta, aby wygłosić trzygodzinny
wykład. Emilia notuje. Mija godzina. Tabletki docierają do mózgu,
powieki zaczynają opadać. Trzeba walczyć. Walka trwa godzinę,
potem senność ustępuje. Seminarium trwa, Emilia notuje. Trzeba
zapamiętać na zaliczenie.
Jest
dobrze.